Termin: 30 lipiec - 20 sierpień
2005
Udało nam się wyrwać z domu i pracy na całe trzy tygodnie. W porównaniu z
dwoma poprzednimi latami, to niezły sukces. Miało to swoje odzwierciedlenie w
przebytej przez nas trasie - 7,5 tyś. km i ilości miejsc, które chcieliśmy
zobaczyć i odwiedzić, co nam się udało. A szczegóły trasy poniżej:
Dzień 1.
Wbrew wszelkim negatywnym przeczuciom udało nam się wyruszyć przed południem i
na dokładkę nie musieliśmy się po nic wracać do domu. Jechało się nieźle aż do
Warszawy, gdzie na swej drodze napotkaliśmy roboty drogowe, w efekcie czego
utknęliśmy w korkach. I tak nam już zostało na wiele, wiele kilometrów. I do
Białegostoku i dalej do Augustowa. Efektem tego było przekraczanie granicy
litewskiej 12 godzin od momentu opuszczenia domu. Zmęczyła nas droga i upał i
zanim jeszcze dojechaliśmy do Kowna, musieliśmy zrobić sobie postój na
zregenerowanie sił.
Dzień 2.
Ponieważ na wakacjach, a zwłaszcza w drodze, nie wylegujemy się do południa już
przed dziewiątą rano przekraczaliśmy granicę łotewską. A na terminalu promowym w
Tallinie znaleźliśmy się o 17ej miejscowego czasu. Od razu poszliśmy do kasy i
wykupiliśmy bilety na Autoekspress do Helsinek. W ciągu następnej godziny
znaleźliśmy się na promie i odpływaliśmy z estońskiej stolicy.
Po zjechaniu z promu i szybkiej odprawie paszportowej, wyjechaliśmy z portu i w
mgnieniu oka znaleźliśmy sobie miejsce na nocleg. Nawet się nie rozpakowując od
razu poszliśmy się przejść.
Ponieważ zamieszkaliśmy z dala od centrum i ze względu na wieczorną już porę ten
pierwszy spacer ograniczyliśmy do nabrzeża i okolic Parku Sibeliusza. W końcu
nikt i nic nas już nie goniło i mieliśmy co najmniej cały następny dzień na
szwędanie się po Helsinkach.
Dzień 3.
Od samego rana byliśmy już na nogach i na początku nie mieliśmy zbyt raźnych min
- całą noc padało, a ranek był pochmurny i nieco dżdżysty. Ponieważ jednak my
się przygód nie boimy, wyruszyliśmy w miasto uzbrojeni w parasol. Kurtek nie
zabraliśmy, co się później okazało dobrym posunięciem.
Ponownie przechodziliśmy obok olbrzymich organów Sibeliusza. Muszę przyznać, ze
pomnik robi wrażenie. Trasę tak sobie wyznaczyliśmy, by przechodzić obok
Temppeliaukio - kościoła wykutego we wnętrzu skalnego wzniesienia. Ponieważ był
zamknięty, obeszliśmy sobie teren dookoła i zajrzeliśmy do środka przez szklane
drzwi (szczerze mówiąc aktualny informator i różne kartki przy wejściu
oznajmiały radośnie zupełnie różne godziny otwarcia kościoła).
Od kościoła zawędrowaliśmy w pobliże dworca kolejowego, w bliskim sąsiedztwie
którego znajduje się Muzeum Sztuki Współczesnej. Spora część ekspozycji Muzeum
stale znajduje się w przyległym parku.
Pod dworcem znajduje się jeden z punktów wypożyczania rowerów, którymi można
sobie jeździć po Helsinkach. Wrzucamy do mechanizmu monetę 2 EURO i odpinamy
rower, który jest już do naszej dyspozycji. Po skończonej przejażdżce przypinamy
rower w jednym z takich punktów i odzyskujemy swoje 2 EURO. Tani i ekologiczny
środek transportu miejskiego.
Wędrując dalej ulicami miasta (w rosnącym upale i pod coraz bardziej błękitnym
niebem - o jak dobrze, że nie zabraliśmy kurtek!) dotarliśmy do Placu
Senaatintori. Trudno by się było nie zgodzić, że zdecydowanie góruje nad nim
śnieżnobiała bryła Katedry, do której wiedzie istne zbocze schodów. Na środku
placu stoi sobie pomnik cara Aleksandra II - i nikomu tutaj ten stary okupant
nie przeszkadza.
Mała uliczka odchodząca z Placu Senaatintori na wprost Katedry okazała się Ulicą
Muzeum - jedynym muzeum otwartym 24 godziny na dobę 365 dni w roku, bez względu
na wszelkie święta. Co prawda weszliśmy na nią od tyłu - swój początek muzeum ma
od strony Palcu Targowego. Jest to historia miejskiej ulicy od początku wieku
XIX, obrazująca jej wygląd (nawierzchnia, rynsztok, chodniki itd.) i
"wyposażenie" (rezerwuary wodne, hydranty, różne rodzaje oświetlenia ulicznego,
skrzynki na listy, telefon).
Na Placu Targowym, jak nazwa wskazuje, odbywał się codzienny targ. A ponieważ
Plac mieści się w samym centrum miasta, na nabrzeżu portowym, obok straganów z
owocami, rybami, ciuchami pełno jest stoisk z pamiątkami, na których powtarzały
się naprzemian dwa słowa - Suomi i Finland (pod warunkiem, że nie były to skóry
reniferów lub wykonane z nich części garderoby).
Plac Targowy to także miejsce, z którego wypływają na wody Zatoki wszystkie
statki wycieczkowe po archipelagu, promy rejsowe do najbliższych wysp i kilka
promów do Estonii, Szwecji i Niemiec.
Połaziliśmy jeszcze nieco wokół Placu po Esplanade, zajrzeliśmy do Starej Hali
Targowej (piękny budynek), wspięliśmy się na wzgórze, na którym stoi Katedra
Prawosławna i w końcu wróciliśmy do portu przy Placu Targowym.
Wsiedliśmy na rejsowy prom, który dowiózł nas do twierdzy Suomenlinna, jednej z
największych morskich fortec świata. Wybudowana na 6 wyspach zatoki w XVIII w.
od 1991 roku znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Na stały ląd wróciliśmy późnym popołudniem, lub jak kto woli - wczesnym
wieczorem. Zanim doszliśmy do Parku Sybeliusza już się ściemniło. Dało nam to
szansę zobaczenia organów błyszczących złotem w światłach reflektorów.
Dzień 4.
Rano po bardzo krótkiej naradzie (architektura skandynawska jest dość
monotonna), wyruszyliśmy do Turku.
Zostawiliśmy samochód na parkingu w pobliżu Teatru i wyruszyliśmy nabrzeżem
rzeki Aura na spacer. Uzbrojeni w mini-przewodnik idąc za jego radami
wędrowaliśmy raz jedną raz drugą stroną rzeki podziwiając lub przynajmniej
zerkając na wymieniane w nim atrakcje. Naszym celem w Turku był zamek. Kiedyś
mieszkała w nim nasza księżniczka - Katarzyna Jagiellonka.
Musieliśmy po jego opuszczeniu przyznać, że jeszcze żaden zamek tak nie dał nam
w kość. Błądziliśmy po jego salach i komnatach ponad dwie godziny, istny
labirynt. Najciekawiej było w części średniowiecznej, gdzie wszystko jeszcze
przypominało taki prawdziwy zamek, w częściach późniejszych wystawione
ekspozycje nie do końca pokrywały się z moimi zainteresowaniami (arsenały, to
jednak niekoniecznie to, co lubię najbardziej), co potęgowało moje zmęczenie.
W drodze powrotnej do samochodu wspięliśmy się na wzgórze, na którym znajduje
się letni teatr w cieniu skrzydeł olbrzymiego wiatraka. Znajduje się tam
obrotowa widownia i kilka scen dookoła niej. Gdy stamtąd wychodziliśmy szykowano
się do kolejnego spektaklu.
Zmęczeni upałem i wykończeni przez zamek wsiedliśmy do samochodu i wzięliśmy
kurs na wybrzeże - letni kurort Naantali, gdzie zamierzaliśmy jeszcze tego
samego popołudnia wypocząć.
Dzień 5.
No cóż, do Naantali zawiodły nas, a zwłaszcza mnie, echa dzieciństwa - świat
Muminków. Park rozrywki dla całej rodziny, gdzie jednak królują dzieci i
turyści, jakże by inaczej - japońscy. Przytuliłam się do Muminka, zajrzeliśmy tu
i ówdzie i tak nam zleciało przedpołudnie.
Nadszedł czas na beztroskie lenistwo. Rozłożyliśmy się na deskach mola przy
plaży. Jacek poszedł popływać w chłodnych wodach zatoki, ja wybrałam kąpiel
słoneczną.
Gdy już po kilku godzinach mieliśmy dość bezczynności i spacerów po tym uroczym,
choć małym miasteczku, ruszyliśmy dalej wybrzeżem na północ. Wczesnym wieczorem
(hmm, coś te wieczory nam się coraz bardziej wydłużały w miarę posuwania się na
północ) dotarliśmy do Raumy. Starówka tego nadmorskiego miasta objęta jest
patronatem UNESCO jako Światowe Dziedzictwo Ludzkości. Jednak na nas kolejna
dzielnica starych (praktycznie tak samo wyglądają nowe) drewnianych domów nie
robiła już wrażenia.
Dlatego też (ciągle jeszcze przed zmierzchem!) szybko znaleźliśmy się w Yyteri w
gminie Pori na jednej z najładniejszych plaż jakie, w ciągu ostatnich kilku lat
oglądaliśmy. Szeroki, szeroki pas złotego piasku, wydmy poznaczone wysepkami
zielonych krzewów, powoli przechodzące w sosnowy lasek, za którym na campingu
zostawiliśmy samochód. Na kąpiel było już zdecydowanie za późno, ale spacer był
prawdziwą przyjemnością.
Dzień 6.
Tego dnia mieliśmy leniuchować na plaży, ale aura była odmiennego zdania -
schowała za chmurami słońce i lunęła deszczem. Nie mieliśmy co już robić w
Yyteri, wiec zapakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy dalej na północ. Po drodze
zrobiliśmy tylko kilka małych przerw. W Vaasa, by zrobić zakupy. W Kokkola, by
rozprostować kości przespacerowaliśmy się po mieście (gdzie ci wszyscy ludzie?!
ulice były przeraźliwie puste). A po drodze w strugach deszczu dostrzegliśmy na
poboczu, jakieś dwa metry od jezdni, dwie pasące się łosze. Gdy zatrzymaliśmy
się przy nich na chwilę, tylko podniosły łby i spojrzały na nas obojętnie nie
przejawiając wcale chęci do ucieczki.
Dzień 7.
Tornio, to miasto położone nad rzeką Tornio, a częściowo także na jednej z wysp
na rzece. Resztę wyspy i drugi brzeg zajmuje szwedzkie miasto Haparanda (coś jak
nasz i czeski Cieszyn). Tak się rozpędziliśmy, ze przejechaliśmy o jeden most za
daleko. I niechcący znaleźliśmy się w Haparandzie. Przy okazji czas nam się
poplątał, bo w Szwecji jest ta sama strefa czasowa, co u nas, czyli było o
godzinę wcześniej niż w Finlandii. Po kilkunastu minutach wróciliśmy do Tornio
i wybraliśmy się na mały spacer po mieście.
Na pierwszy ogień poszła mała, urocza cerkiewka, stojąca zaraz przy głównej
drodze. Potem spacer przez centrum, kolejny kościół, jako przykład zabytku
architektury, aż doszliśmy do wieży ciśnień, na szczycie której znajduje się
taras widokowy, Co z tego, skoro i tak otwarty był od godziny 12, a było ledwie
kilkanaście minut po 10. Nie czekaliśmy do południa na sam taras widokowy, lecz
pojechaliśmy w górę rzeki do Kukkolankoski.
Kukkolankoski to miejsce, gdzie wzburzona woda rwie przez progi rzeczne i gdzie
każdego lata odbywają się tradycyjne połowy pewnej srebrno-łuskiej odmiany
łososia. Przez chwilę patrzyliśmy jak rybak, stojąc na czymś co z dużą dozą
wyobraźni można by nazwać pomostem, przeczesuje wodę siatką sieci przytwierdzoną
na niezwykle długim drzewcu. Jacek też chciał popróbować połowić tak ryby i bez
dłuższego namysłu zagadnął rybaka. I po chwili sam przeszukiwał wody w
poszukiwaniu ryb. Szczęściarz z niego, bo od razu za jednym zamachem wyciągnął w
sieci cztery dorodne sztuki. Okazało się później, że był to rekord dnia, a nawet
chyba tygodnia. Rzadko kiedy udawało się złowić za jednym razem cztery ryby.
Ponieważ jest to rozrywka dla nas na niezbyt długą metę, pojechaliśmy nieco
dalej w górę rzeki do Matkakoski. W odróżnieniu od Kukkolankoski, gdzie stoi
cały szereg domków rybaków, jakieś sklepiki z pamiątkami, bar i nawet jest
camping, Matkakoski to miejsce ciche i spokojne, gdzie turyści już raczej nie
zaglądają. Pospacerowaliśmy tam nieco nad rzeką, w lesie nazbieraliśmy jagód,
słowem - odpoczęliśmy.
Przed dziewiętnastą wróciliśmy do Kukkolankoski na podział ryb, który trwał i
trwał i trwał. Rybacy dzielili ryby między siebie i miedzy właścicieli gruntów i
brzegów rzeki. Nam też się dostał nasz mały udział za współudział w połowach.
Wieczór więc spędziliśmy na oporządzeniu, pieczeniu na ognisku i spożywaniu
naszego połowu.
Dzień 8.
Z samego rana, zaraz po otwarciu byliśmy już za Rovaniemi w Santa Park z wizytą
u Świętego Mikołaja. Przekroczyliśmy szklane wrota i zeszliśmy długim korytarzem
do podziemnego świata pełnego elfów. Zajrzeliśmy do kuchni Pani Mikołajowej,
ukończyliśmy szkołę dla elfów, zjedliśmy lody w lodowym barze, złożyliśmy wizytę
w biurze Mikołaja, zamieniając z nim kilka słów, zrobiliśmy sobie swoje własne
małe elfy z drewna i gałganków, obejrzeliśmy występ tańczących i brykających
elfów, pooglądaliśmy pamiątki i to by było na tyle. Szczerze mówiąc, nieco się
zawiodłam. Wyobrażałam to sobie trochę inaczej. No, ale pozostała nam jeszcze
Wioska Świętego Mikołaja w Arctic Circle.
Niestety, tu też się bardzo rozczarowaliśmy. Wioska składa się z: olbrzymich
parkingów, Głównej Poczty Świętego Mikołaja, jego biura i stu milionów sklepów z
pamiątkami, poprzetykanych barami. Sama komercja w najczystszym wydaniu. Choć i
tak potrafi wciągnąć na ładnych kilka godzin.
Postanowiliśmy jeszcze zajrzeć na lotnisko, którego nazwa na frontonie terminalu
ułożona jest z rogów reniferów i gdzie na wzgórzu przed wyjściem czekają na
odwiedzających srebrne reny.
Dzień zakończyliśmy bardzo przyjemnym spacerem po szlakach biegnących na wzgórzu
kryjącym w sobie Santa Park.
Dzień 9.
Od rana byliśmy w drodze i około 9 wjechaliśmy do Norwegii. Zrobiliśmy
sobie krotki przystanek w Kautokeino przy skansenie. A potem, na drodze do Alta,
zatrzymywaliśmy się prawie na każdym parkingu przydrożnym. Powód - jeden, ale
złożony z mnóstwa elementów - przepiękne widoki, majestatyczne skały wznoszące
się w niebo, co kilka metrów srebrna strużka spływająca do rwących wód szumiącej
i przetaczającej się w kamiennym korycie rzeki, czasem wyższa plama zieleni
brzozowych zagajników. Tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć.
W Alta zatrzymaliśmy się na małą przerwę, na koniec której przespacerowaliśmy
się kamienistą plażą i znów w drogę - wciąż na północ, w kierunku Nordkapp.
Na wyspę Mageroya, na której znajduje się Przylądek Północny, dostać się można
wiodącym pod dnem morza tunelem (niestety płatnym). Po przejechaniu tunelu
zjechaliśmy do Honningsvag, ale tylko dlatego, że zbiornik paliwa był już prawie
pusty. Zatankowaliśmy i już bez zbędnych postojów pojechaliśmy prosto na
Nordkapp.
Na przylądek przybyliśmy przed dziewiątą wieczorem. Już zbierały się tam tłumy,
parking zapełniał się samochodami osobowymi, kampami, motocyklami, autokarami.
Wszyscy (prawie) gnali na szczyty klifów pod globus. Nieco większe zmarzluchy
chowały się w budynku Hallu rozchodząc się po sklepie z pamiątkami, barach,
salach wystawowych, kinie. Szybko przestałam im się dziwić, bo lodowaty wiatr
wyciskał z oczu łzy, a Jacek skarżył się, że mu palce przymarzają do statywu,
gdy go rozkładał. Oczywiście ubraliśmy się ciepło, ale zabrakło nam czapek,
rękawiczek i szalików. Po kilku zdjęciach sami więc uciekliśmy do budynku, by
tam poczekać na atrakcję dnia - czyli zachód słońca. W tak zwanym międzyczasie
zajrzeliśmy do kina. Panoramiczny film, wyświetlany na pięciu ekranach ułożonych
w łuk, zabrał nas - i to prawie dosłownie - w niezwykłą podróż po Mageroya i pod
otaczającymi ją wodami. Zajrzeliśmy do kilku sal z wystawami, poczytaliśmy nieco
o historii Przylądka, kupiliśmy i wypisaliśmy kartki z końca świata. Aż zrobiła
się 22:20 i słońce zaczęło zachodzić. Po swoistym pokazie natury, ludzie nadal
wpatrywali się w horyzont, tym razem czekając na wschód słońca. Ten zaczął się
niedługo przed północą i gdy słońce już-już miało się wyłonić, ze wschodu
napłynęła gęsta mgła. Nic nie było widać na kilka metrów. Szare tumany
przesuwały się szybko gnane wiatrem i gdy czasem zrobiła się w nich jakaś dziura
widać było jak horyzont zasnuły mgły. Ludzie w mgnieniu oka znikli. Gdy i my
wyszliśmy na parking, nie było już na nim autokarów i większości motocykli. W
sąsiednich samochodach (osobowych, busach i co tam jeszcze) ludzie już pakowali
się w śpiwory. My zrobiliśmy to samo.
Dzień 10.
Po śniadaniu i porannej toalecie spora część samochodów opuściła parking. W
ogóle po Hallu i przylądku kręciło się ledwie kilka osób. No cóż, największą
atrakcją jest przecież zachód słońca, a do zachodu został jeszcze cały dzień.
Na ten dzień zaplanowaliśmy sobie zdobycie najdalej na północ wysuniętego
skrawka Europy, którym, wbrew pozorom, nie jest Nordkapp (71 10 21), ale
Knivskjelodden (71 11 08). Trasa zdecydowanie wymaga obuwia trekkingowego, o
czym musiało się przekonać kilka osób, bo przy koszu na śmieci przy parkingu
leżało kilka par "zamordowanych" butów typu adidasy. 9-kilometrowy szlak był
wyraźnie oznakowany i składał się: kamieni, strumyków, kamieni, rozlewisk,
kamieni, kładek, kamieni, bagienek, kamieni i głazów. Do tego kilka ostrych
spadków i podejść. Kilka ładnych godzin niezłego spaceru. Na szczęście - jeśli
chodzi o wędrówkę, niebo było zachmurzone, więc ominął nas słoneczny skwar w
krainie bez cienia. Na nieszczęście - jeśli chodzi o robienie zdjęć, niebo było
zachmurzone, przez co krajobraz zrobił się płaski i szary. No cóż, nie można
mieć wszystkiego na raz.
Nasze tempo marszu nie było najszybsze, a najbardziej spowolniały go
pomarańczowe jagody (a właściwie to odmiana maliny), które namiętnie zbierał
Jacek. Gdy w końcu dotarliśmy na ten kamienisty skraj świata wpisaliśmy się do
księgi, zrobiliśmy kilka zdjęć, zjedli coś na pokrzepienie i ruszyliśmy w drogę
powrotną. Nie spieszyło nam się specjalnie, bo słońce zachodząc na około godzinę
nie pozostawiało nocy szans i ciemność w ogóle nie zapadała. Nie baliśmy się
więc, że zabłądzimy.
I znów wieczorem (haha!) wylądowaliśmy na Nordkapp. Jacek miał przez cały dzień
duże wątpliwości co do zachodu słońca, ale widziałam, że ponad horyzontem po
północnej stronie nieba jest dość szeroka szczelina i czułam i wierzyłam, że
pozostanie tam ona i że słońce się w niej pojawi. Nie zawiodłam się na moich
przeczuciach, bo rzeczywiście słońce wyjrzało zza chmur i dało wspaniały pokaz
zachodu. Było o wiele cieplej niż poprzedniego dnia, co przełożyło się na
większy tłum ludzi kłębiący się pod globusem. Tego dnia jednak wschodu słońca
też nie doczekaliśmy, ale tym razem zawiniło nasze zmęczenie. Po prostu
usypialiśmy na stojąco i już nic nie widzieliśmy na oczy. Poszliśmy spać.
Dzień 11.
Po śniadaniu definitywnie (przynajmniej jak na te wakacje) opuściliśmy Przylądek
Północny. Pojechaliśmy do wioski rybackiej Skarsbag, położonej na wschodnim
brzegu wyspy. Zawiodły nas tam zasadniczo dwie atrakcje. Jedną z nich miał być
całoroczny dom świąteczny, polecany nam gorąco przez miejscowych. Nie
powiedzieli tylko, że jest to w zasadzie sklep z ozdobami świątecznymi. Nie
można powiedzieć, były liczne i śliczne, często zdecydowanie ładniejsze od tych,
które widzieliśmy w Wiosce Świętego Mikołaja.
Od hotelu w Skarsbag wychodzi też szlak do Kirkeporten - formacji skalnej na
wybrzeżu przypominającej kształtem olbrzymią bramę, lub łuk - jak kto woli. W
porównaniu z trasą na Knivskjelodden to był mały i relaksujący spacerek. Ponadto
w przewodniku autor napisał, że od i poprzez Kirkeporten jest najpiękniejszy
widok na Horn. To skała stercząca w górę pośrodku klifu, święte miejsce ludu
Sami. Zgodnie z ich wierzeniami Horn to siedziba Bogów.
Gdy wróciliśmy do na dół do wioski zobaczyliśmy na boisku leżące wokół bramki
renifery. I jestem pewna, że piłka wcześniej leżała w innym miejscu. Całość
wyglądała jak przerwa w meczu.
Na zakończenie zwiedzania Mageroya zawitaliśmy do Honningsvag. Największa
miejscowość na wyspie, to wciąż przysłowiowe kilka budynków na krzyż. W jednym z
nich mieści się Nordkapp Muzeum. Poza tym wszystko jest tu "najbardziej na
północ wysunięte" - pizzeria, pub z własnym browarem, taki sklep, owaka
restauracja. A najstarszym budynkiem jest biały, drewniany kościół. W informacji
turystycznej pokazano nam zdjęcie z okresu II wojny światowej - Honningsvag po
nalocie. Wszystkie budynki zrównane z ziemią, jedno wielkie gruzowisko, a
pośrodku tego stoi jasna bryła nietkniętego kościoła. Gdy mieszkańcy wrócili do
miasteczka, to zamieszkali w tym kościele do czasu odbudowania domów.
Opuściwszy wyspę Mageroya znów jechaliśmy wzdłuż poszarpanych brzegów Fiordu
Porsange, a w Russenes odbiliśmy na Lakselv. W całym Finmark (to nazwa
północnego regionu Norwegii), co kilka prawie kilometrów natknąć się można na
lavvo (to takie lapońskie tipi), wiszące na stojakach skóry renów i stosy
pamiątek - tradycyjne wyroby Sami. Zatrzymaliśmy się przy jednym z takich
"suvenirów", ale nie po to, by kupować pamiątki, ale by porozmawiać. Ubrana w
barwny strój Laponka okazała się niezwykle wesołą i dowcipną osobą. Bardzo nam
się sympatycznie rozmawiało, uśmialiśmy się, ale nie mogliśmy tam siedzieć
wiecznie. Ruszyliśmy w dalszą drogę.
Dzień 12.
Jechaliśmy trasą okrzyczaną jako jedna z piękniejszych i ciekawszych tras
widokowych w Finlandii - wzdłuż rzeki Tenojoki z Karigasniemi do Utsjoki. Z tym,
że chyba szczególnie ciekawa jest ta rzeka dla rybaków i wędkarzy.
Niedaleko Utsjoki, niecałe 30 km na południe od miasteczka, zaczyna się Rezerwat
Kevo, a w nim jeden z największych kanionów w Skandynawii, którego głębokość
sięga miejscami ponad 100 m. Kanion ciągnie się wzdłuż rzeki przez około 40 km i
tyle też mają szlaki przecinające Rezerwat. Nie mieliśmy w planach przejść
wzgłuż całego kanionu, ale tylko rzucić na niego okiem. Zostawiliśmy samochód na
parkingu, przebraliśmy się, przepakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy na trasę.
Bardzo nam się spodobało. Co kilka kilometrów na szlaku znajdują się przystanki
- wyznaczone miejsca na ognisko z zapasem drewna, siekierą do jego rąbania,
koszami na odpadki, leśną latryną. Nieco rzadziej trafiają się chaty traperskie,
miejsca na namiot (z drewnianą podłogą), szałasy traperskie. A pomiędzy nimi
przeróżne atrakcje, głównie w postaci krajobrazu i wędrujących wszędzie renów,
które słychać z daleka, zanim się jeszcze pojawią między zaroślami. Każdy ich
krok to specyficzny "klik".
Późnym popołudniem wróciliśmy do samochodu, przebieraliśmy się na brzegu rzeki,
w której zimne wody z ulgą włożyłam nogi.
Około 21:30 zaczęło zza chmur wyglądać słońce. Stwierdziliśmy, że chyba zrobimy
sobie postój i się poopalamy.
Dzień 13.
W Sodankyla tylko rano zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy do Luosto, do kopalni
ametystów. Jest to jedyna w Europie działająca kopalnia tego kamienia, kopalnia
odkrywkowa. Umiejscowiona jest na kamiennym wzgórzu Lanpivaara, świętym miejscu
ludu Sami. Z tego powodu wydobycie ametystów jest stosunkowo niewielkie i
prowadzone nie maszynami, lecz ręcznie. Jak się później okazało, także rękami
turystów odwiedzających kopalnię.
Początek wizyty to spotkanie z przewodnikiem przy kubku orzeźwiającego soku i
pogadanka na temat ametystów i kopalni. Po tym przeszliśmy do wyrobiska i każdy
z nas dostał taki mały, tępy kilofek i znalazłszy sobie swój kącik rozpoczął
poszukiwania swojego własnego szczęśliwego kamienia. Zasada była jedna - jeden
turysta wynosi jeden kamyk, jeśli znajdzie więcej - nadmiar zostaje dla kopalni
(sprytne, prawda? - nie dość, że turyści zapłacą za zwiedzanie i kopanie, to
jeszcze zrobią część urobku). Na nas jednak dodatkowo kopalnia nie zarobiła, bo
wykopaliśmy sobie po jednym krysztale.
Gdy opuściliśmy Luosto skierowaliśmy się na południe. Czekał nas szmat drogi. Na
dłuższą przerwę już późnym popołudniem, zatrzymaliśmy się w Ruki w gminie
Kuusamo, gdzie znajdują się skocznie narciarskie. Zostawiliśmy skodę na parkingu
pod dużą skocznią i wybraliśmy się na wspinaczkę na szczyt wzgórza, by choć
trochę spróbować sobie wyobrazić co może widzieć skoczek.
Gdzieś przed 23, jadąc pomiędzy polami, na jednym z nich zobaczyliśmy tłum
dziwnych postaci. Zaintrygowało nas to na tyle, że zatrzymaliśmy się - jak się
okazało - przy Kawiarni Polnej. A przy niej dzieło pod tytułem "Cisi ludzie" -
wiszące na kijach wbitych w ziemię różne ubrania, a jako głowy niezgrabne kule
siana. Zastanawialiśmy się, skąd się biorą takie pomysły, by w środku pola
postawić coś takiego lub cokolwiek bądź innego, co miało być jakimś aktem
sztuki. U nas jakoś się to nie zdarza.
Dzień 14.
Od samego rana lało i lało. I deszczu nie było widać końca. Pomieszało nam to
zdecydowanie szyki. Przecież spacerowanie w deszczu na dłuższą metę przestaje
stanowić choćby małą przyjemność. Mimo wszystko realizowaliśmy nasz plan -
pojechaliśmy do Yuuka, kilka minut w miasteczku spaceru na deszczu i wsiedliśmy
ponownie do samochodu. Zostawiliśmy Yuuka z jego starówką i pojechaliśmy do
Stone Village - do fińskiego centrum kamienia. Tu większość "atrakcji" znajduje
się pod dachem, więc zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę.
Stone Village to w zasadzie kamieniołom z pracowniami, w których statyt jest
cięty, szlifowany, obrabiany i przekształcany w prawdziwe cacka. Na dokładkę w
Centrum znajduje się Muzeum Kamieni i czasowe wystawy sztuki.
Gdy wyruszaliśmy dalej jeszcze mżyło, ale po jakimś czasie wypogodziło się na
tyle, że postanowiliśmy wyruszyć na szlak w Parku Narodowym Koli. Tym razem była
to trasa spacerowa (przynajmniej jeśli chodzi o długość), bo miała raptem 5 km
długości. Było tam trochę lasu (prawdziwie bajkowe uroczyska), trochę łąk, żółty
piasek na niewielkiej plaży nad jeziorem. I sporo wspinaczki.
Ten dzień zakończyliśmy nad jeziorem Pielinen.
Dzień 15.
Jeszcze przed otwarciem Bunkier Muzeum w Joensuu znaleźliśmy się u jego "bram".
Trudno określić to inaczej, ponieważ - jak sama nazwa wskazuje, na muzeum składa
się bunkier, okopy, nieco zasiek i dział. Gdy my czytaliśmy historię umocnień,
wywieszoną na tablicy, zjawili się pracownicy muzeum i w kantynie rozkładali
swoje rzeczy. Młody chłopak, nasz przewodnik, oprowadził nas po terenie muzeum i
opowiedział jeszcze raz ze szczegółami historię Linii Salpa, która powstała w
latach 1940-41 i 1944. Jej głównym zadaniem była obrona ziemi finlandzkiej przed
zakusami Związku Radzieckiego. I chociaż front do niej nie dotarł, to
stanowiła niezły argument przetargowy (pokaz siły) na późniejszych negocjacjach
pokojowych.
I w ten oto sposób zwiedziliśmy okopy (wciąż odnawiane i odbudowywane),
stanowiska obrony przeciwlotniczej i dwa w pełni zachowane bunkry. A na koniec
(czas na drugie śniadanie nadszedł) w kantynie napiliśmy się kawy i herbaty,
zagryzając kanapkami.
Z muzeum ruszyliśmy na poszukiwanie Automuzeum, które miało być w okolicy (to
jedna z takich naszych małych tradycji wakacyjnych). Okazało się nawet, że są
dwa muzea - jedno w szopie, mieszczącej kilkanaście pojazdów na krzyż i drugie,
już takie konkretne z grubo ponad setką samochodów.
Po motoryzacyjnych wrażeniach wróciliśmy do Joensuu, by uzupełnić nasze zapasy
przed dalszą drogą. A później - no po prostu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jechaliśmy sobie spokojnie przez lasy i pola, wymijając się z deszczem,
prześcigając się z burzą, gdy nagle na polu po lewej spostrzegliśmy mamuta (to
było w okolicy Rekivaara). Przy najbliższej sposobności zawróciliśmy i
podjechaliśmy na parking pod kawiarnią (notabene zamkniętą). I rzeczywiście na
polu, zaraz za zabudowaniami farmy stoi sobie, na tle jednego z ładniejszych
kościółków jakie widzieliśmy, słomiany mamut. Okazało się, że dwa lata wcześniej
przybyli do wioski ludzie z miasta i spytali, czy mogą postawić przy drodze
mamuta z siana i słomy. Pozwolenie dostali, mamuta postawili, a teraz miejscowi
utrzymują mamuta przy istnieniu, od czasu do czasu w razie potrzeby dokładając
wywianą przez wiatry słomę czy siano.
Wspomniany kościółek okazał się niestety zamknięty dla zwiedzających, więc
musieliśmy się zadowolić obejrzeniem go jedynie z zewnątrz.
Jakieś 9 km od centrum Perikkala w kierunku Imola w lesie, przy drodze jest dom
tworzącego od ponad 40 lat artysty-samouka. Człowiek ten wszystkie swoje dzieła
ustawia we własnym ogrodzie, który udostępniony jest przez 24 godziny dla
każdego, kto tylko zechce obejrzeć prace (jedyny warunek - wpisanie się do
księgi gości). A są to betonowe posągi, głównie postaci ludzkie. Niektóre z nich
robią niesamowite wrażenie, innych nie chciałabym oglądać po raz drugi.
Sprawiają to głównie szklane oczy i szczerzące się z otwartych ust wstawione tam
sztuczne szczęki. Udało nam się nawet spotkać osobiście autora, który wychodził
z domu zanieść coś do garażu. Bardzo intrygowało nas jak on te postacie wykonał,
chcieliśmy z nim porozmawiać, niestety nie mówił on po angielsku. Nie
porozmawialiśmy więc.
Dzień 16.
Zgodnie z przewodnikami, tego dnia czekała nas trasa przez najpiękniejsze rejony
fińskiego pojezierza. Nawet pogoda zaczęła nam sprzyjać i oczyściła z chmur
niebo. Zrobiło się ciepło i przyjemnie. I tak oto w blasku słońca wjechaliśmy na
Punkharju Ridge. I rzeczywiście trzeba przyznać, że miejsce jest piękne. Przez
całą jego długość prowadzi droga pomiędzy dwoma jeziorami. Zaledwie kilka metrów
dzieli samochód od wody i to zarówno po lewej, jak i prawej stronie.
Droga ta zaprowadziła nas do Lusto, stolicy fińskich lasów. Z tego chyba powodu
w Lusto zlokalizowane jest Muzeum Lasu, ale nie tylko, bo są tam też szlaki
prowadzące przez lasy, plaże, urocze i romantyczne miejsca (np. Kissing
Bridge).
Z Lusto już niedaleko mieliśmy do Savonlinna, sporej miejscowości położonej
pomiędzy jeziorami Haapavesi i Pihlajavesi. Co nas tam skusiło najbardziej, to
twierdza Olavinlinna, położony na wyspie potężny zamek o ciekawej historii. Tu
wspomnę tylko, że zamek założył Eryk, król duński, który postanowił umocnić
granicę przed zakusami Rosjan. W wyniku drobnej pomyłki, jakie w średniowieczu
się ponoć często zdarzały, postawił zamek po rosyjskiej stronie granicy,
upierając się, że ziemia ta należy do niego. I od tego czasu przez stulecia
trwały przepychanki na tym tle i zamek przechodził z rąk do rąk. Obecnie
warownię odwiedzają nie tylko turyści, ale też miłośnicy muzyki poważnej, bo
każdego lipca na zamku odbywa się festiwal operowy.
W czasie naszego pobytu wewnątrz murów zamku trochę popadało i po przejściu
przez most nasze oczy ucieszyła piękna, olbrzymia tęcza. A ponieważ już nie
padało, przespacerowaliśmy się długim nabrzeżem, zahaczając o muzeum, wśród
eksponatów którego znajdują się cztery statki, z czego dwa wciąż - na żądanie -
pływają.
Z Savonlinna, już wczesnym wieczorem, przejechaliśmy do Puumala, gdzie zjedliśmy
coś na kształt kolacji. Po raz kolejny uderzył nas całkowity brak ludzi późnym
popołudniem i wczesnym wieczorem na ulicach. Mijane knajpki i restauracje
świeciły pustkami. Czy ci wszyscy ludzie po pracy zamykają się w swoich
domach?
Wieczorem znaleźliśmy się przy ładnej piaszczystej plaży w okolicy Pistohiekka,
gdzie spędziliśmy noc na campingu.
Dzień 17.
Z Pistohiekka do Riistina znów wiodła trasa widokowa. Szkoda tylko, że nikt nie
pomyślał o większej ilości parkingów przy drodze w tych najładniejszych
punktach.
Z Riistina, gdzie w zasadzie zatrzymaliśmy się tylko na małe zakupy i
tankowanie, pojechaliśmy już prosto do Repovesi National Park do wejścia
Lapinsalmi. Przepakowaliśmy się zamknęliśmy samochód, zostawili go na parkingu i
ruszyliśmy na szlak.
Wędrowaliśmy przez wiszący most, przez las, po skałach. Tego dnia zajrzeliśmy z
wizytą do bobrów (nie dosłownie, oczywiście), wdrapaliśmy się na wieżę widokową
(i oto była u naszych stóp cała esencja Finlandii - 69% powierzchni kraju lasy,
20% woda i reszta) i dotarliśmy do Olhava - miejsca z przepięknymi skałami
schodzącymi wprost do spokojnych wód jeziora.
Noc spędziliśmy w chacie traperskiej, szykując kolację na ognisku, myjąc się w
jeziorze.
Dzień 18.
Obeszliśmy tego dnia pozostałą część Parku, pokonując rzeki mostami i
samoobsługowym mini-promem. Wędrowaliśmy tak z pół dnia i na parking wróciliśmy
o drugiej. Już z daleka słyszałam pomruki i widziałam nadciągające powoli, ale
nieubłaganie, czarne chmury. Szybko przepakowaliśmy się, przebraliśmy i
zdążyliśmy w ostatniej chwili. Ledwie zamknęłam drzwi samochodu, o dach i maskę
uderzyły pierwsze krople i grudki gradu. Serdecznie zaczęliśmy współczuć
wszystkim tym, którzy znajdowali się wtedy na szlaku.
Deszcz nas gnał i gnał i nie chciał przestać padać, aż dojechaliśmy do Lahti.
Tam się uspokoiło, co pozwoliło na wysiąść z samochodu bez kurtek
przeciwdeszczowych i parasola.
Poza Helsinkami Lahti było drugim takim olbrzymim miastem, do którego
wjechaliśmy. Blokowiska (choć jednak inne niż u nas), ruchliwe ulice pełne
samochodów, ludzie kręcący się dokoła. I większość ubrana w dres, taszcząca
torbę sportową na ramieniu. Nic w tym dziwnego, w końcu Lahti to potężny ośrodek
sportowy.
A jeśli już przy sporcie jesteśmy, to skocznie narciarskie znajdują się prawie w
samym centrum miasta, oparte na stoku wzgórza. Jedynie ta największa z nich
(chwilowo w czasie naszej obecności nieczynna) została sztucznie wzniesiona. Na
średniej i małej skoczni odbywały się treningi młodej kadry.
W centrum, przy głównej ulicy, usiedliśmy na jakieś ławeczce i ułożyli plan
działania na ostatnie dni naszych wakacji, w końcu decyzja została podjęta i bez
dalszej zwłoki wyjechaliśmy do Helsinek.
Dzień 19.
Jeszcze przed siódmą kupiliśmy bilety na prom, zrobiliśmy ostatnie zakupy na
drogę, oddaliśmy ostatnie butelki po napojach i o ósmej już staliśmy w kolejce
(jako jedni z pierwszych) na terminalu. O dziewiątej, zgodnie z rozkładem, prom
wypłynął z portu. Z powodu braku rozrywek (kawiarnia i sklep to za mało) pod
pokładem i mojej choroby morskiej pojawiającej się w przypadku braku świeżego
powietrza, cały prawie rejs spędziliśmy na odkrytym pokładzie na rufie.
W Tallinie zostawiliśmy samochód na parkingu przy terminalu (po co tracić
czas na szukanie takowego gdzieś indziej i jeżdżenie na ślepo po obcym mieście)
i na Starówkę przeszliśmy się piechotą - raptem kilka kroków.
Muszę przyznać szczerze, że Stare Miasto w Tallinie bardzo przypadło mi do
gustu. Właśnie tak powinna wyglądać Starówka - pełna wąskich uliczek, zaułków,
zakamarków, fantazyjnie ozdobionych kamienic i kamieniczek. I pełna ludzi. Na
dokładkę znakomita większość budynków była już odnowiona i odremontowana. Co
dodatkowo dodaje uroku temu miastu to knajpki i restauracje (większość
średniowieczna ma się rozumieć), w których gości obsługują kelnerki i kelnerzy w
strojach oberżystów z epoki, podając napoje w glinianych dzbanach czy mieszając
drewnianą łychą w wielkiej misie prażonych orzeszków.
Szwędaliśmy się po Starym Tallinie wracając na te same uliczki po kilka razy,
tak nam się tam podobało. Granice Starówki wyznaczają pozostałości murów
obronnych miasta najeżone basztami. Trudno szalenie je przegapić, bo odcinają
się wyraźnie swymi szarymi kamieniami ścian i czerwonymi dachówkami od reszty
otoczenia.
Jedną z poszukiwanych przez turystów atrakcji miasta są Trzy Siostry - trzy
sąsiadujące kamieniczki, stojące zresztą zaraz obok Wielkiej Małgośki - potężnej
baszty strzegącej jednej z bram miasta.
Jedyne, co nas rozczarowało, to zamek, w którym obecnie mieszczą się rządowe
biura. W niczym kompletnie nie przypomina zamku, raczej spory pałac, na jaki
został w pewnym momencie swej przeszłości przebudowany. A jako ślad
średniowiecza pozostała jedna szara, okrągła baszta wystająca z rogu różowego
budynku zamkowego.
Słońce już zachodziło (gdzie się podziały białe noce?!), gdy wracaliśmy do
samochodu. Koniec naszych wakacji się zbliżał, a przed nami daleka droga i
jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia. Dlatego nie zatrzymywaliśmy się na noc w
Estonii, ale znów via Baltica pognaliśmy w stronę Rygi.
Dzień 20.
Ryga to zupełnie inne miasto i inna Starówka. Tę w Rydze nazwałabym
"rozmytą" i "rozwleczoną". Ciągnęła się przez pół miasta, nie miała tak
wyraźnych granic jak tallińska i poprzetykana była nowoczesnymi budynkami.
Jednak i ona obfitowała w wiele atrakcji i pięknych budowli (część z nich po
wielu dekadach niebytu powróciła do istnienia po 1995 roku). O ile w Tallinie
jedną z atrakcji były Trzy Siostry, to w Rydze tłumy turystów gromadziły się
przed Trzema Braćmi.
Piękne budynki są w Rydze, niektóre może nawet piękniejsze niż w Tallinie, ale
ze względu na swą rozciągłość, wciąż trwające remonty i dużo większy ruch
kołowy, co przekładało się na hałas, ja osobiście wybieram Tallin.
W Rydze nieco spokoju można znaleźć za to na nadrzecznej promenadzie, gdzie
stanął też Wielki Krzysztof. Mimo, że jest kopią (oryginalny posąg w muzeum), to
i tak łotysze schowali go w szklanym pudełku (niestety). Według legendy żył on
na brzegu rzeki Daugava jeszcze przed powstaniem Rygi. Trudnił się przewożeniem
ludzi z jednego brzegu rzeki na drugi. Pewnego razu w środku nocy usłyszał płacz
dziecka. Pomimo niepogody i trudnych warunków przeprawił się na drugi brzeg,
wziął dziecko na ręce i resztką sił wrócił do domu, gdzie od razu usnął
zmęczony. Gdy się obudził dziecka nie było, a obok leżał worek pieniędzy.
Krzysztof schował monety i do końca swych dni przewoził ludzi przez rzekę. Po
jego śmierci za znalezione w jego domu pieniądze założono Rygę. Miejscowi mówią,
że do dziś dnia postać Wielkiego Krzysztofa, trzymającego na ramieniu dziecko i
stojąca na brzegu chroni miasto przed powodziami.
Gdy zbliżył się wieczór i już mieliśmy dość zgiełku wielkiego miasta, po prostu
wynieśliśmy się z niego. Została nam bowiem jeszcze jedna nadbałtycka stolica.
Dzień 21.
Dzień rozpoczęliśmy w Kiejdanach na starówce, która okazała się być
kilkoma uliczkami z piętrowymi budynkami. W miasteczku panował niezwykły spokój.
Puste ulice dopiero czekały na turystów. Jak wszyscy Polacy odwiedzający
Kiejdany my też wybraliśmy się do Kościoła ewangelicko-reformowanego, gdzie w
podziemnej krypcie spoczywają szczątki Radziwiłłów w srebrnych sarkofagach.
Jedna rzecz, która nas niezbyt mile zaskoczyła w Kiejdanach, a która się później
powtarzała, to fakt, że Litwnini związani zawodowo z obsługą turystów nie mówią
po polsku. Może ten fakt tak bardzo by nie dziwił, ale oni sami wszędzie
przyznawali, że co najmniej 3 wszystkich turystów to Polacy. I jedyne co mogli
im zaoferować, to rozmowa po angielsku albo rosyjsku. Oczywiście nie było tak
źle - my mówiliśmy po polsku, w miarę potrzeby wtrącając angielskie słówko, a
oni odpowiadali po rosyjsku też wtrącając słówka angielskie.
W Kiejdanach nie zabawialiśmy długo, bo chcieliśmy jeszcze zajrzeć tego dnia w
da miejsca. Pierwszym z nich było Kowno. Pomijając bogatą historię, która jest
przecież częścią historii naszego kraju, jego starówka też jest gorąco polecana
turystom. Chcieliśmy sami sprawdzić, ile w tych zachwytach jest prawdy.
Trzeba przyznać, że ulica Wileńska jest ładna, Dom Perkuna przy Aleksoto
("płonący gotyk") wspaniały, Aleja Zwycięstwa pełna życia i gwaru, ale po Rydze
i Tallinie i przy tych wszystkich nie wyremontowanych kamienicach, Kowno wydało
nam się dość smutne. Na dokładkę obiekt zwany szumnie "zamkiem" okazał się
fragmentem muru i jedną basztą. Kowno nie zajęło więc zbyt wiele naszego czasu.
Dzień zakończyliśmy wspaniale w Trokach, w promieniach słońca, nad wodami
jeziora. Tu nie było problemu z polską mową, każdy mówił po polsku, prywatni
przedsiębiorcy (restauratorzy, sprzedawcy pamiątek, wypożyczający sprzęt wodny)
przyjmowali złotówki, jeśli ktoś nie dysponował akurat litami. Doskonale
odbudowany zamek w pięknej scenerii zieleni i błękitu, poprzetykanego czasem
białym żaglem.
My od razu pognaliśmy na zamek. Po drodze zaczepiła nas pewna Litwinka
wypożyczająca łódki. "Moje łodzie najlepsze, nigdzie tak dobrych nie
dostaniecie. I tylko 6 lit za godzinę" - zachwalała. Obiecaliśmy, że wrócimy do
niej później, gdy skończymy zwiedzać zamek.
Zwiedzanie zamku okazało się dość trudne, a to ze względu na dzikie tłumy
turystów, które ledwo mogła się wyminąć w wąskich przejściach i na galeryjkach.
Samo to żółwie tempo przesuwania się mogło człowieka skrajnie wyczerpać. Jednak
zamek w Trokach to jeden z piękniejszych obiektów, które zwiedzaliśmy, czego nie
zamierzamy ukrywać.
Po wyjściu z zamku wróciliśmy do naszej pani od łodzi. Przy nas spłynęły dwie
łodzie i jedną dostaliśmy my - za obiecane 6 litów, a drugą para Rosjan - za im
obiecane 7 litów - ale jak to powiedziała sama właścicielka łodzi "jednemu taka
cena, innemu inna, byle interes się kręcił".
Pospacerowaliśmy jeszcze wieczorem po samych Trokach, które okazały się całkiem
uroczą miejscowością ze swoimi rzędami drewnianych chatek.
Dzień 22.
I w końcu nasz ostatni wakacyjny przystanek - Wilno. Postanowiliśmy poświęcić
temu miastu całą sobotę. Jak to na stolicę przystało.
Uzbrojeni w mapki i przewodnik ruszyliśmy szerokimi ulicami w miasto. Ulicą
Giedymina dotarliśmy na Plac Katedralny. Jak pech to pech - dzwonnica i część
katedry schowane były za rusztowaniami (czy my zawsze musimy trafiać na jakieś
remonty ważnych obiektów?). A z tyłu katedry pnie się w górę Dolny Zamek,
odbudowywany w swej renesansowej postaci. Jeszcze trochę a zniknie plac budowy i
Plac Katedralny zdobić będzie kolejny piękny obiekt.
Rzuciwszy okiem na prace, wspięliśmy się na szczyt wzgórza, na którym w
zamierzchłej przeszłości stał Górny Zamek. Dziś pozostała z niego jedna cała
baszta - Wieża Gedimina, fragmenty murów i kilku ścian. I choć nie bardzo jest
co oglądać na wzgórzu, to roztacza się z niego niezły widok na miasto. Doskonale
widać między innymi Trzy Krzyże stojące na sąsiednim wzniesieniu. I kopuły
dachów niezliczonych kościołów.
Trudno jest odwiedzić wszystkie z kościołów, ale do kilku zajrzeliśmy. Tym,
który najbardziej nas zauroczył był Kościół św. Piotra i Pawła. Nie dziwimy się,
że jego przepiękne wnętrze stanowi cenny skarb dla Wilna.
Połaziliśmy jeszcze kilkoma ulicami miasta, między innymi ulicą Ausros Vartu, na
końcu której znajduje się Brama Świtu i dobudowana do niej Kaplica Matki Boskiej
Ostrobramskiej.
Śladem naszych rodaków odwiedzających Wilno, wybraliśmy się też na cmentarz.
Zbliżał się zmierzch i słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Jego
ciemniejące już promienie przedzierały się przez szczeliny pomiędzy gałązkami i
liśćmi dodając temu pofałdowanemu terenowi swoistego uroku. Szkoda tylko, że
zadbanych jest tylko kilka grobów, cała reszta tonie w chwastach i zapomnieniu.
Nawet kwiatów i zniczy jest niewiele poza czarnym grobowcem matki marszałka
Piłsudskiego. Nawet turyści (90% z Polski) z nosem w przewodniku poszukiwali
tylko kilku grobów, jakby nie zauważając całej reszty cmentarza.
Dzień 23.
To już definitywny koniec i powrót (tym razem bez korków - pojechalismy od
Augustowa inną drogą) do domu. Czas wracać do codzienności.
|