Termin: sierpień 2010r.
Po Isnadii trochę trudno nam było wynaleźć jakiś równie fajny kierunek. Aż w końcu zapadła decyzja - jak to ostatnio się u nas dzieje - na tydzień przez planowaną data wyjazdu. jedziemy do Gruzji, a po drodze zwiedzimy też kilka miejsc w Turcji, skoro i tak będziemy przez nią jechać. Co nam z tego wyszło, prezentujemy poniżej:
Dzień 1.
Pakujemy od świtu rzeczy do samochodu, ale i tak nie udaje nam się wyruszyć w trasę przed południem. W końcu jedziemy, mając nadzieję, że dwupasmówka na Bielsko nie będzie zakorkowana i uda nam się przynajmniej rozsądnym tempem nadrobić poranne zaległości.
Najgorszy kawałek to okolice Żywca, ale dalej idzie już lepiej. Praktycznie cała droga nasza.
Za umowną granicą polsko-słowacką, oznaczoną jedynie kilkoma tablicami, zatrzymujemy się celem rozprostowania kości, ulżenia pełnym pęcherzom i zakupu słowackiej winietki.
Gnamy naprzód, chociaż "gnamy" to zbyt szumne określenie. Jednopasmowa droga to w końcu nie autostrada, ale i tak udaje nam się zachować jakieś rozsądne tempo jazdy.
O 21ej docieramy do granicy węgierskiej, znów kupno winietki i tniemy jeszcze do północy, kiedy to robimy dłuższą przerwę na kilka godzin snu.
Dzień 2.
Bujamy się węgierskimi autostradami na południe, aż ok. 5ej docieramy do granicy z Serbią. Korki, korki, korki ... Aż wybija 7:05 i - hura! Jesteśmy w Serbii!
Już kawałek drogi za Belgradem utknęliśmy na wąskiej drodze w pięknym przynajmniej wąwozie. Ruch wahadłowy z powodu remontu drogi spowodował korek na kilka kilometrów. Nie mamy wyjścia, musimy tu tkwić. Można przynajmniej podziwiać widoki.
Tuż przed szesnastą docieramy do granicy bułgarskiej. Idzie jakoś szybciej, niż na poprzedniej.
Potwór wszędzie wzbudza zainteresowanie, ale bułgarski strażnik graniczny zyskał nasze specjalne uznanie, gdy oglądając samochód pokiwał głową i zapytał upewniając się: "polska wojna?", co oczywiście miało znaczyć "polski samochód wojskowy".
Bułgaria to "asfaltowy off-road". Tak tragicznego stanu dróg nie ma nawet u nas.
Kolejna granica, parę minut formalności, zakup wiz, milion pieczątek w paszporcie i po 22ej jesteśmy w Turcji. Tniemy autostradą na Istambuł, ale zjeżdżamy wcześniej i przytulamy się na resztę nocy gdzieś nad Morzem Marmara.
Dzień 3.
Ranek zaczynamy od kąpieli w morzu. Chwila leniuchowania i zastanowienia co dalej, jaka kolejność. W końcu pada na pierwszeństwo dla Gruzji. W samo południe znajdujemy się więc już znowu na autostradzie, przekraczamy Bosfor i zmierzamy na wschód.
Jedziemy praktycznie non-stop, robiąc minimalną ilość najbardziej wymaganych (naturą i zdrowym rozsądkiem) przystanków. Nie zatrzymujemy się na noc, tylko wciąż jedziemy zmieniając się i śpiąc na zmianę.
Po zjechaniu z autostrady odbijającej do Ankary, my podciągnęliśmy na północ na wybrzeże Morza Czarnego, którym jedziemy prosto na Batumi. Ten fragment wypada nocą, z czego się w sumie cieszę. Droga, prowadząca przez centra nadmorskich miejscowości, jest dzięki temu pusta i możemy spokojnie trochę pognać.
Dzień 4.
7:10 - jesteśmy w Gruzji.
Czasem mam wrażenie, że Potwór bardzo pomaga nam szybko przekraczać kolejne granice (nie licząc stania w kolejce, bo na to rady nie ma). Celnicy i strażnicy obsługują nas ekspresowo, by jak najszybciej obejrzeć samochód. I jakoś nikt nie zwraca uwagi na zawartość schowków i nikt niczego nie opukuje.
W Gruzji nie ma czegoś takiego jak ubezpieczenie OC. Gdy zapytaliśmy o to na granicy, to wszyscy się najpierw zdziwili, potem nas uświadomili - nie ma, a jak jest stłuczka, to kierowcy dogadują się sami między sobą. Jednym słowem - trzeba uważać bardziej niż zwykle.
Tuż za bramkami i szlabanami przejścia rozściela się kamienista plaża i położona nad nią miejscowość Sarpi. Po trudach dalekiej drogi, parkujemy zaraz przy zejściu na plażę i wskakujemy w kostiumy kąpielowe. Przy perspektywie ochłody i odświeżenia w morskich falach nawet ekstremalny masaż palców stóp między przygniatającymi je kamieniami wydaje się mało istotny. Obite w czasie marszu przez plażę stopy już po chwili przestają boleć i czujemy się jak w raju.
Następny przystanek to Batumi, mimo, że obiecaliśmy sobie omijać szerokim łukiem większe miasta. Wjeżdżamy tam w zasadzie wyłącznie w celu znalezienia banku i wymiany euro na lary, ponieważ podobno na granicy jest wybitnie niekorzystny kurs.
Jak szybko wjeżdżamy, tak szybko uciekamy. Wydawało nam się, że to Turcy jeżdżą ostro i jak popadnie. A tu okazuje się, że nieważne są znaki, linie na jezdni i światła - kto pierwszy, ten lepszy, na łącznie czterech pasach ruchu samochodów rzędów tyle, co pasków na grzbiecie zebry. Pieszy, jak przebiegnie slalomem między autami przez jezdnię, to ma szczęście. I oni nie mają OC!
Już na spokojnie, ale i na głodniaka, bo z pośpiechu nic w Batumi nie kupiliśmy, jedziemy dalej. Wzdłuż wybrzeża, wspinając się serpentyną przez góry, zmierzamy do magnetycznych plaż Ureki, gdzie planujemy chwilę relaksu i jakiś posiłek.
Plażowicze z nas ekstremalni - ekstremalnie krótko wytrzymujemy na jakiejkolwiek plaży. Efekt tego taki, że po kąpieli i obeschnięciu pakujemy się ponownie do auta i ruszamy dalej. Tym razem na podbój Swanetii.
Po drodze mijamy kolejne wioski i osady. Wszędzie praktycznie to samo - kioski przy drodze obwieszone towarami różnego asortymentu - to markety. Krowy na środku szosy, czasem pomiędzy nimi przebiegnie jakaś świnia (dość ciemno umaszczona i włochata, ale hodowlana). Co jakiś czas siedzi pod drzewem przy drodze ktoś przy kociołku i sprzedaje gotowaną kukurydzę. Często na granicy wioski lub między kolejnymi miejscowościami mijamy zdewastowane, opuszczone budynki. Czasem to stare stacje benzynowe, czasem pawilony przywodzące na myśl nasze stare pegeerowskie "geesy", czasem to olbrzymie kompleksy byłych zakładów przemysłowych. Część z nich porzucona jeszcze w czasie budowy i nigdy nie skończona. Jakoś nam się dziwnie robi na duszach. Zamiast pięknych krajobrazów straszące postindustrialne ruiny, upstrzone stertami śmieci. Nie można było tego jakoś wykorzystać, zagospodarować? Albo przynajmniej rozebrać?
Takie smutne oblicze pokazuje nam Gruzja od pierwszego dnia. Staramy się jednak znaleźć tu i inne, cieszące oczy widoki i zakątki. Coś, co może przykuć uwagę zagranicznego turysty i poprzez rozwój tej gałęzi gospodarki wspomóc kraj i jego mieszkańców.
I znajdujemy - piękne rzeki o czystej wodzie, które dają ochłodę w upalne dni. Zerkając z mostu na rzekę Khobi dostrzegamy pośród jej nurtu kamienistą wysepkę, na której stoi uaz. Zaraz za mostem, w pierwszym możliwym miejscu zawracamy i zjeżdżamy nad wodę. Przeprawiamy się przez leniwy nurt omywający bród i już stoimy pośrodku rzeki. Obok, bliżej brzegu taksówkarz mył swoją maszynę, ci z uaza już kończyli. Zerknęliśmy na naszego przykurzonego Potwora. Też mu zaserwujemy mycie, a co!
A po myciu auta kolej na naszą kąpiel i piknik nad wodą.
Swancekie wieże obronne czekają na nas, więc ruszamy w dalszą drogę. Każdy kilometr zbliża nas do granicy Abchazji, przed którą wszyscy ostrzegają. Niedaleko przed nią powinniśmy skręcić w prawo, ale oznakowanie dróg, o ile jest, bywa dość różne i łatwo można drogowskaz przegapić. Zagadaliśmy się i jedziemy sobie przed siebie, przejeżdżamy przez most nad jakąś rzeką, mijamy ruiny jakiejś starożytnej twierdzy. Zerkam na mapę - nie mieliśmy przejeżdżać przez żadną rzekę, a jeśli to uczyniliśmy, to znaczy, że jesteśmy już w Abchazji. Ups. Dusze mamy na ramieniu, bo to i teren, przed którym wszyscy nas ostrzegali i auto mamy wybitnie wojskowe. A jak zaczną strzelać zanim spojrzą na tablice rejestracyjne?
W najbliższej wiosce zatrzymujemy się przy kilku tubylcach i pytamy o drogę do Mestii.
Nikt do nas nie strzela, ludzie są mili i bez problemu wskazują właściwą drogę. Musimy się kawałek wrócić i na pewnym skrzyżowaniu skręcić w lewo. Dalej droga już jest prosta.
Rzecz jasna, wszystko zależy od tego co rozumiemy, przez określenie "prosta". Bo szlak wiedzie częściowo drogą pokrytą betonem - powyszczerbianym i pełnym dziur, częściowo szutrem - też pełnym dziur. Gdzieś daleko dalej, trwają prace i szutrowy szlak zamienia się powoli w betonowy, ale to już osobna historia.
Wleczemy się więc powoli, zwłaszcza, że starym zwyczajem dość często zatrzymujemy się, aby spokojnie poprzyglądać się krajobrazom i zrobić jakieś zdjęcia. Nigdzie nam się nie spieszy - w końcu jesteśmy na wakacjach.
Szlak prowadzi starą drogą, która częściowo zbudowana jest z betonowych płyt (najczęściej niewiele już z nich zostało), częściowo to pełen wybojów szuter. Ponieważ późno zaczęliśmy naszą wędrówkę i do tego wlekliśmy się, noc zastała nas jeszcze kawał drogi przed celem. W pewnej chwili przed naszymi oczami zamigotały zawieszone w czerni światełka. Wjechaliśmy do wioski, a światełka okazały się być rozświetlonymi oknami domów. Na "ulicy" nie było latarni i sunęliśmy powoli pomiędzy zabudowaniami wypatrując drogi jedynie w świetle naszych własnych reflektorów.
Przy drodze stał jakiś człowiek i gdy go mijaliśmy chwycił za klamkę drzwi pasażera i chciał nam wsiadać. Okazało się że jedzie do Mestii, a o tej porze ruch już prawie nie istnieje, więc łapie pierwszy przejeżdżający pojazd. Zaprowadziliśmy go na tył i usadziliśmy na pace. Daleko nie ujechaliśmy, gdy trafiliśmy na początek nowej drogi - pas nowego betonu. W nocy, przy zmęczeniu wydawało nam się, że jest on nie szerszy niż rozstaw naszych kół i że tylko milimetry dzielą nas od spadnięcia z wysokiego betonowego progu i stoczenie się w grzmiące w dole wody rzeki.
Niedługo wcześniej wyprzedziła nas biała niva i mimo ciemności pognała na przód - widać, że miejscowy i dobrze zna drogę. Na budowie dogoniliśmy ją, bo zatrzymała się, aby przepuścić zjeżdżającą z drogi maszynę budowlaną. Natychmiast wyskoczyłam z samochodu i zapukałam w szybę kierowcy nivki. Zamieniliśmy kilka słów i nasz pasażer przesiadł się, a my po prostu zjechaliśmy z drogi w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy i już tam zostaliśmy na noc.
Dzień 5.
W świetle dnia okazało się, że rzeka nie jest tak straszna droga tak wąska, a beton tak groźny jak nam się wydawało w nocy. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy dalej w promieniach wyłaniającego się zza szczytów słońca.
Po drodze mieliśmy okazję podziwiać kunszt przeszłych budowniczych drogi do Mestii. Wiszącą nad rwącym nurtem drogę, wzmocnioną zardzewiałymi już potężnymi sztabami z rozlatującą się barierką. Zbudowany z butwiejących powoli bali most przewieszony nad rzeką na rudych stalowych linach. Wyciętą w zboczu drogę umocnioną kratownicą z nieokorowanych pni, wystającą spod wymytej deszczami i spływającym topniejącym śniegiem ziemi.
W kolejnej wiosce pośrodku niczego wjechaliśmy na świeżutką betonową trasę, która skończyła się niedaleko za zabudowaniami. Tabliczki odliczające kilometry informują nas, że jesteśmy już coraz bliżej. Kilkanaście kilometrów od miasteczka zabieramy starowinkę z wielkimi siatami, która pieszo zmierzała pustą drogą. Tuż przed miastem na pakę ładujemy kolejnych pasażerów - parę turystów. Zaczynamy czuć się jak marszrutka, z tą różnicą, że nie wymagamy od nikogo zapłaty.
Głodni, bo od śniadania bez posiłku, idziemy do Cafe Ushba, gdzie okazuje się, że kelnerująca dziewczyna zna nieco angielski. Jest naszą obecnością zachwycona, bo może sobie poćwiczyć. Zamawiamy chaczapuri - nasz pierwszy porządny gruziński posiłek (wcześniejszych przekąsek nie liczymy) i zasiadamy przy długim stole zajmującym całe pomieszczenie baru. Apetycznie pachnąca porcja okazuje się być pyszna, ale olbrzymia, a dodatków jest tyle, że nie dajemy rady tego zjeść. Dziewczyna pakuje nam pozostałą połowę - będzie na kolację.
Spędzamy jeszcze kilka chwil i zbieramy się w drogę powrotną. Wracamy znaną już drogą i nie zatrzymujemy się aż tak często dla zdjęć, więc posuwamy się znacznie szybciej. W pewnym momencie zatrzymuje nas niezwykła przeszkoda - zasypana skalnym gruzem droga. Przed nami stoją już dwa samochody, po kilku minutach za nami pojawia się następny. Po drugiej stronie zawału słychać już i widać walczący z przeszkodą spychacz, ściągnięty z budowy drogi. Nie pozostaje nam nic innego niż cierpliwie czekać, aż droga stanie się przejezdna.
Na nocleg zjeżdżamy na nizinę i usypiamy w naszym tysiącgwiazdkowym apartamencie, kołysani do snu szumem toczącej się leniwie kamiennym korytem rzeki.
Dzień 6.
Świt przywitał nas słońcem i miło chłodną wodą w rzece dosłownie u naszych stóp. Chwila porannego lenistwa i zaczynamy się powoli toczyć gruzińskimi drogami. Po drodze zatrzymujemy się przy jakimś bazarze i robimy małe zapasy - słodkie pieczywo z rodzynkami (a chcieliśmy chleb, ale ten zapach nie pozwolił nam odejść), chleb, mocno pachnący, bardzo dobry ser (na szczęście zapach nie był z gatunku odstraszającego) i torbę słodziutkich śliwek na deser. I nie można zapomnieć o przepysznej gruzińskiej lemoniadzie. Niech się cola schowa! Wiem, że będę za tymi smakami (zwłaszcza gruszkowym i cream) będę tęsknić.
Plan na ten dzień to pierwsze ze skalnych miast, jakie mamy zamiar odwiedzić - Uplisciche. Okazuje się, że droga do niego nie jest taka prosta - drogowskazy nie istnieją, a jeśli już to są tak rzadkie, jakby ich nie było. Zatrzymaliśmy się przy jakimś posterunku i tam dopiero policjanci dali nam kilka wskazówek, dzięki którym już bez błądzenia trafiliśmy na miejsce.
Spotkaliśmy w czasie pobytu w Gruzji sporo błąkających się psów - sami nie wiedzieliśmy, czy bezpańskie, czy po prostu wypuszczone samopas. Wychudzone, ale nie agresywne, tylko łaszące się i wpatrujące się swym psim spojrzeniem w każdego kogo spotkają.
Przed bramą Uplischiche podeszło do nas kilka, a jeden tak chciał się zaprzyjaźnić, że ruszył za nami skalnym szlakiem do skalnego miasta. Nie był on jednak jedynym zwierzem napotkanym w tym półpustynnym otoczeniu. Na jednym z głazów, między wykutymi w skalnym zboczu komnatami, wygrzewała się na słońcu jasno ubarwiona jaszczurka. Niby rasowa modelka pozowała nam do zdjęć, tylko uważnie obserwując nasze ruchy.
Wychodziliśmy jako ostatni, kasa była już zamknięta, psy poszły gdzieś sobie, a słoneczko wisząc nisko nad horyzontem przybrało pomarańczową barwę. Rozgrzane ciało domagało się ochłody, którą odnalazło w chłodnych wodach pobliskiej rzeki pełnej okolicznej młodzieży. Młodzi ludzie kąpali się, skakali do wody z mostu.
Dzień 7.
Z samego rana wjeżdżamy na Gruzińską Drogę Wojenną. Początek szlaku jest po prostu nudny - wiedzie przez cywilizowane i gęsto zaludnione okolice. Ciekawie zaczyna się robić przy zaporze tworzącej sztuczne Jezioro Żinwalskie.
Zatrzymaliśmy się na poboczu na chwilę, ja poszłam zwiedzić przydrożne krzaczki, a gdy wróciłam do samochodu Jacek uraczył mnie niezwykłą i nieoczekiwaną informacją. Właśnie przejechała drogą na północ kolumna samochodów z polskimi tablicami rejestracyjnymi, oflagowanymi polskimi barwami. Zdziwił się, a ja zaraz za nim.
Rodaków z okolic Warszawy spotkaliśmy pod twierdzą Ananuri. Byli równie zdziwieni naszym widokiem, co my ich - też nie spodziewali się, że spotkają jakieś inne polskie auto. Zamieniliśmy kilka słów i gdy my zaczynaliśmy zwiedzanie, oni zapakowali się w swoje terenówki i ruszyli w dalszą drogę.
Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy na Drodze, za każdym razem wymieniając się krótkimi uwagami.
Od jeziora zaczynają się widoki, swój punkt kulminacyjny osiągając na Przełęczy Krzyżowej, ozdobionej kolorową platformą widokową. I chociaż swoje najlepsze czasy ma ona już dawno za sobą (jak wiele budowli i konstrukcji w całym kraju), to wciąż spełnia ona swoje zadanie i na okoliczne szczyty roztacza się z niej cudowny widok.
Kilka chwil, mała przekąska i jedziemy dalej, ale nie za daleko, bo zaraz za przełęczą następny przystanek. Gruzińskie "Pamukkale" - przepiękne, kolorowe nacieki, bez przerwy omywane bogatą w minerały wodą.
Zjeżdżamy dalej w dół i zdążamy na północ, w kierunku Kazbegi. Po drodze zatrzymujemy się na mały piknik w sąsiedztwie stada owiec. Zaczęło się zdjęć stada i szczytów w tle, a skończyło się piknikiem. Z tym stadem to też ciekawa historia - w okolicy nie było żadnego pasterza, ale pomiędzy owcami plątało się kilka kóz. Część z nich miała dziwne krzyżujące się rogi. Kozy zachowywały się jakby to właśnie one pilnowały stada. Na nasz widok zrobiły kilka kroków stając między nami a owcami i obserwując nas bardzo uważnie.
W Kazbegi, przed wjazdem na szczyt do Cminda Sameba, zajrzeliśmy do knajpki, żeby coś zjeść. Dobre było, ale w porównaniu do Cafe Ushba, gdzie za tę samą cenę mieliśmy dwa razy takie porcje, ten obiad wypadł nieco blado.
Na placu stoi zawsze kilka niv lub innych terenówek, a ich właściciele oferują turystom transport na górę. "Bolszoje spasibo, my mamy maszinu - wot eto nasza maszina" - odpowiedzieliśmy wskazując naszego Potwora, a oczy Gruzina urosły do rozmiarów spodków.
Wdrapaliśmy się wąską, niemożebnie dziurawą, gruntową drogą, mijając jedynie inne terenówki i dumni wjechaliśmy na połoninę. Przed naszymi oczami pojawiła się zwarta bryła zabudowań kościoła. Na prowizorycznym parkingu stały terenówki naszych rodaków i miejscowych. Wreszcie możemy się pochwalić, że przejechaliśmy trasę wyłącznie dla terenówek, gdzie osobówki nie mają wstępu (jak do tej pory Gruzini wszędzie wjeżdżali wszystkim).
Jacek dopiął nogawki do spodni, zarzucił na bezrękawnik koszulę, ja na szorty włożyłam długą spódnicę, zakryłam ramiona, włosy schowałam pod chustką. I tak ubrani przeszliśmy przez kościelną furtę i po przebyciu kilku metrów mini-dziedzińca zagłębiliśmy się w półmrok świątyni.
Dla turystek przy wejściu jest stos chust, którymi można się zakryć zgodnie z wymogami. Po zakończeniu wizyty chusty odkłada się na miejsce.
Gdy już zbieraliśmy się do odjazdu, na polanę wtoczył się stary, rozklekotany ford fiesta. Chciało mi się płakać - nawet tu wjeżdżają osobówkami!
Zamiast wracać na południe skierowaliśmy się dalej na północ, w kierunku rosyjskiej granicy. Wprawdzie jest ona dla cudzoziemców (znaczy nie Rosjan i nie Gruzinów) zamknięta, ale słyszeliśmy, że prowadzi do niej malowniczy Wąwóz Darialski, wyrzeźbiony przez rzekę Terek. Przed szlabanem strzeżonym przez uzbrojonego policjanta zawróciliśmy i już bez zbędnych przystanków (zresztą w międzyczasie i tak zapadł mrok) ruszyliśmy nad Jezioro Żinwalskie.
Dzień 8.
Ekspedycja z Warszawy pojechała zgodnie ze swoim planem do Omalo (przez najwyżej położoną przełęcz), a my dla odmiany skierowaliśmy się do Shatili (przez przełęcz położoną tylko kilkadziesiąt metrów niżej).
Kolejny słoneczny dzień dostarczył wspaniałe światło i idealną pogodę do zwiedzania i podziwiania widoków. Jakiś czas jechaliśmy sami, mijając się tylko czasem z jakimś przedpotopowym sowieckim wynalazkiem. Jeden z nich, obciążony około szóstką pasażerów i ładunkiem uległ awarii. Złamało się zawieszenie. W ramach pomocy zabraliśmy ze sobą cztery kobiety, a mężczyźni zostali i zajęli się zorganizowaniem pomocy dla samochodu.
Obarczeni dodatkowymi pasażerami jechaliśmy dalej swoim tempem, zatrzymując się dla zrobienia kilku zdjęć, co naszym przygodnym towarzyszkom podróży nie przeszkadzało.
Przed samą wioską droga rozwidlała się i nie byliśmy pewni którędy najlepiej dojechać do starej warownej osady. Nasze pasażerki nam wskazały właściwą drogę i rozstaliśmy się.
U stóp niezwykłej budowli spotkaliśmy kolejnych Polaków, którzy pieszo przemierzają górskie szlaki. Zamieniliśmy kilka słów, wymieniając się informacjami i opiniami i nasze drogi się rozeszły. Oni wrócili na szlak, my zagłębiliśmy się w labirynt wąziutkich uliczek Ta warowna wioska w Shatili jest podobno jedyną, która zachowała się w całości, dzięki czemu daje dobry pogląd na dawne życie w górach Kaukazu. Nigdy czegoś takiego nie widzieliśmy i tego widoku nie zamienilibyśmy na żadną przełęcz, choćby nie wiem jak wysoko położoną.
Po raz pierwszy na tych wakacjach słońce zakrywają chmury i jakby tego było mało zaczyna padać. Część zwiedzania i kawałek powrotnej drogi towarzyszy nam więc deszcz.
Dzień 9.
Jedziemy na wschód i tym samym wracamy na asfaltowy szlak. Na naszej drodze pojawia się Mccheta, więc wjeżdżamy na chwilę.
Do Tbilisi prowadzi autostrada, która przechodzi w obwodnicę miasta i to na nią chcemy się skierować. Jakoś cywilizacyjny moloch (czytaj: stolica) nas nie za bardzo pociąga, więc planujemy ją ominąć. Typowo gruzińskie oznakowanie dróg sprawia jednak, że zamiast na obwodnicy lądujemy w mieście. Na szczęście jest to szeroka, trzypasmowa jezdnia, którą jedzie się spokojnie, bez zbędnych korków. Skoro już wjechaliśmy do miasta, to postanowiliśmy zatrzymać się na kilka minut i spojrzeć na panoramę Tbilisi z jednego ze wzgórz.
Trasa przez miasto jest na szczęście dobrze oznakowana i bez problemów wyjeżdżamy we właściwym kierunku.
Krajobraz robi się bardzie pustynny, klimat gorący i suchy. Widzimy puste, wyschnięte koryta rzek.
Przecinamy krainę winnic, w której od 8 tysięcy lat wytwarzane jest wino i wjeżdżamy w krainę zieleni. Popołudniu docieramy do Lagodekhi. Wybieramy się na spacer po parku narodowym, na krótszy ze szlaków prowadzący do jednego z wodospadów - chcemy zdążyć wrócić przed nocą.
Dzień 10.
W Lagodekhi jest Polski Dom prowadzony przez małżeństwo polskiego pochodzenia, które od kilku lat mieszka w tym miasteczku. "Tamada" Jerzy i "Tamadzina" Zosia to bardzo sympatyczni i gościnni ludzie. Prowadzą szkołę, fundację pomagającą lokalnej społeczności i oferują noclegi turystom. To u nich znów spotkaliśmy warszawską wyprawę, gdy zajrzeliśmy rano po śniadaniu, aby przywitać się z gospodarzami i zostawić im kilka drobiazgów do szkoły.
Posiedzieliśmy na tarasie, popijając herbatę i wymieniając się plotkami. Niestety, niechcący dowiedzieliśmy się też o aktualnej sytuacji politycznej w Polsce - nasi gospodarze uraczyli nas najnowszymi wiadomościami zasłyszanymi w TV, a my tak bardzo lubimy na wakacjach odciąć się od tego wszystkiego.
W dalszą drogę ruszyliśmy zgodnie ze wskazówkami otrzymanymi od Tamady. Kierunek David Gareji, a po drodze polecane Signakhi. To cukierkowe miasteczko miało być modelowym miastem idealnym. Jest rzeczywiście bardzo czyste, uporządkowane, budynki odremontowane i zadbane. Ale brak w nim bardzo ważnej rzeczy - klimatu. Miasto wydaje się być sterylne, zbyt sterylne. Dlatego po króciutkim spacerze pakujemy się do samochodu i jedziemy dalej.
Wjeżdżamy na teren półpustyni, a dokoła nas wypalona słońcem ziemia, porośnięta pożółkłą i zeschniętą trawą. Asfalt skończył się szybko i do najsłynniejszego kompleksu klasztornego wykutego częściowo w skalnym zboczu dojeżdżamy w tumanach kurzu wznoszącego się z suchej ziemi spod kół samochodu.
Odrestaurowany kompleks klasztorny świecił pustką. Tylko ze dwa razy minęliśmy się z czarno ubranym, brodatym popem. Cieszyliśmy się, że nie trafiliśmy na żadnych innych turystów, a zwłaszcza na żadną wycieczkę, które podobno też tu zaglądają. Jakoś nie umiałam sobie wyobrazić rozkrzyczanego tłumu w tych murach.
Droga powrotna początkowo prowadziła przejechanym już przez nas szlakiem, ale na nieoznakowanym rozwidleniu zatrzymaliśmy się na chwilę, by zastanowić się nad kierunkiem dalszej jazdy. Los zesłał nam też młodego popa prowadzącego starego, biało-niebieskiego gaza-cysternę z wodą (na terenie klasztoru ani w pobliżu nie ma żadnego źródła wody). Wskazał nam właściwy kierunek i pojechaliśmy każdy w swoją stronę - on do klasztoru, my na wyżłobiony oponami szlak przez półpustynię.
Dzień 11.
Wstał kolejny słoneczny dzień, a nas czekała przyjemna czysta woda w rzece na dzień dobry, a później zwiedzanie najsłynniejszego skalnego miasta - Wardzia. Miasto niegdyś zupełnie schowane we wnętrzu góry ujrzało światło dzienne po potężnym trzęsieniu ziemi, które spowodowało obsunięcie się części zbocza. Tym samym do części komnat zajrzało światło słońca. Oczywiście najlepiej zachowanym fragmentem kompleksu jest kościół, wciąż przyozdobiony kolorowymi malowidłami na ścianach i suficie.
Wardzia była ostatnią gruzińską atrakcją, jaką zwiedzaliśmy. Stąd pojechaliśmy już do małego przejścia granicznego z Turcją, gdzieś w jakiejś zapomnianej wiosce w górach. Ostrzegano nas, że to przejście jest czynne tylko kilka godzin i na noc jest zamykane. Nam to nie przeszkadzało - stwierdziliśmy, że jeśli nie zdążymy, to po prostu przenocujemy pod granicą i do Turcji wjedziemy nazajutrz.
Udało nam się przejechać granicę.
Dzień 12.
Jakoś tak inaczej się zrobiło dokoła. Zamiast potężnych, zwartych murów prawosławnych kościołów wysmukłe minarety. Zamiast szutrów i betonowych, postrzępionych płyt szerokie i płaskie jak stół asfaltówki. Zamiast leniwie krążących radiowozów uzbrojeni żandarmi i posterunki wojskowe. A im bliżej irańskiej granicy, tym ich więcej. I o ile żandarmi dawali nam przejechać spokojnie, to żołnierz skontrolował nasze paszporty i wypytywał o cel podróży.
A my sobie jedziemy w kierunku południowo-zachodnim z daleka mijając Ararat. Trudno jest przegapić jedyny ośnieżony szczyt w okolicy. Naszym najbliższym celem jest jezioro Van.
To naturalna wielka wanna pełna detergentów. Oczywiście także zupełnie naturalnych. To bezodpływowe jezioro, zasilane podziemnymi źródłami wodę odprowadza jedynie przez parowanie, a to oznacza bardzo wysokie stężenie różnych związków mineralnych. Zresztą cześć z nich jest pozyskiwana do użytku bez potrzeby produkcji detergentów sztucznie w fabrykach chemii.
Lazur olbrzymiego akwenu aż wołał do nas o zanurzenie się w jego wodach. Obiecywał chłód i wytchnienie od żaru lejącego się z nieba. Ciężko jednak było znaleźć miejsce, w którym można by było zejść do wody. Każde dające do wody dostęp miejsce było ogrodzone i - nawet jeśli to była plaża - to zamknięte ze względu na Ramadan. W końcu udało się jakoś na dziko dostać do wody. Z jednej strony - jak w raju, woda cudownie chłodna. Z drugiej miało się wrażenie, że ktoś dodał do niej całą górę mydła. I wrażenie to niestety pozostało także po wyjściu, gdy "mydło" zaschło na skórze.
Przemierzając drogę wzdłuż brzegów jeziora mijamy miasto Van, w którym robimy małą przerwę. Podjeżdżamy pod twierdzę Urartu, ale nie wchodzimy na szczyt wzgórza zwiedzać ruin. Czuję, że nie jestem w stanie znieść wspinaczki w tym skwarze, a Jackowi samemu nie chce się iść. Oglądamy więc mające kilka tysięcy lat mury z dołu, siedząc w przyjemnym cieniu drzewa.
Tak nam jednak dobrze nad Van, że zostajemy do następnego dnia poddając się wieczorem totalnemu lenistwu.
Dzień 13.
Gruzini jeżdżą jak wariaci, na kiepskich drogach panuje wolna amerykanka, ich samochody często nie mają świateł (nocą), potrafią mieć koła różnej wielkości i opony każda w innym rozmiarze, ale ani raz nie widzieliśmy na drodze choćby drobnej kolizji.
A w Turcji drogi szerokie, płaskie (o wiele lepsze niż u nas), kierowcy niby jeżdżą szybko, ale przestrzegają pewnych zasad i już drugiego dnia natykamy się na przewróconego tira. Kierowca siedzi sobie spokojnie z boku na odwróconej skrzynce czekając na pomoc, a przejeżdżające obok samochody mogą podziwiać budowę podwozia jego ciężarówki.
Dokoła niby półpustynny krajobraz, ale wkoło pełno zieleni. Pola pełne dojrzewających w słońcu upraw, podlewanych rozstawionymi dokoła deszczownicami. A wszystko dzięki najpotężniejszym rzekom regionu i licznym zaporom tworzącym rezerwuary świeżej wody.
Wybieramy się nad jeden z nich, a naszym głównym celem jest największa zapora - Zapora Ataturka. Póki co zjeżdżamy z głównej drogi i szutrem kierujemy się nad brzeg zalewu, bo lazurowa woda kusi.
Dno od samego brzegu jest bardzo gliniaste i wciągające, a zmącona woda traci przejrzystość, ale wciąż pozostaje mokra i przyjemnie chłodna. Po kąpieli i małym pikniku chcemy odjechać, ale zjeżdżamy za blisko brzegu i glina wsysa nam samochód.
Przez ładną chwilę radzimy sobie sami, wygrzebując się ze śliskiej mazi centymetr po centymetrze. I już nie dużo nam brakuje, żeby wyjechać, gdy z pobliskiej wioski przybyło czterech Turków z drągami i łopatą. Chcą nam pomóc, ale efekt ich starań jest taki, że samochód zawisa na mostach i traci jakąkolwiek przyczepność. Teraz już bez pomocy cięższego sprzętu nie da rady.
Pod wieczór (a zmrok zapada tu dość szybko) podjeżdża ściągnięty z pola traktor i w kilka sekund wyciąga nas z jeziora. Mało tego, gospodarz wraz z około 10-letnim synem zapraszają nas na migi, żebyśmy jechali za nimi. To było zaproszenie na kolację i nocleg w jego domu. A właściwie na dachu domu. Bo tam o tej porze roku toczy się całe życie - siedząc na chodnikach bezpośrednio na dachu spożywamy wraz z całą rodziną przygotowaną przez gospodynię i córkę kolację. Po kolacji kawa, owoce, orzechy i rozmowy. Na migi i rebusy rysowane długopisem na kartkach ze szkolnego zeszytu. Mimo wszystko, mimo braku najdrobniejszej znajomości języka, wyszła nam miła pogawędka. A na koniec jeszcze Jacek zagrał z gospodarzem w warcaby. Później chodniczki zostały zamienione na materace i koce dla nas. A rodzina cała położyła się spać w osłoniętym moskitierą łóżku wystawionym (tak jak i w innych domach) na dach.
Dzień 14.
Nasz gospodarz wyjechał do pracy o świcie, a my od rana sprzątamy Potwora. Ja zajmuję się wnętrzem, a Jacek z chłopcem myją auto z zewnątrz.
Nie jedliśmy śniadania, by nie urazić naszych gospodarzy, wytrzymamy bez jedzenie te kilka godzin, a zjemy spokojnie później - tak myśleliśmy. Okazało się, że nasza gospodyni jest innego zdania i w pewnym momencie zawołała nas do domu, gdzie czekał naszykowany posiłek. Nie było w ogóle mowy o odmowie, a nam było tym bardziej głupio, że cała trójka siedziała naprzeciw i przypatrywała się jak jemy.
Na pożegnanie zrobiliśmy kilka zdjęć, dostaliśmy świeżej wody do butelek i wielką reklamówkę owoców, zerwanych chwilę wcześniej prosto z drzew. Jacek jeszcze na koniec zabrał chłopca na przejażdżkę, z której dzieciak wrócił uśmiechnięty od ucha do ucha.
Ruszamy wokół zalewu w stronę Nemrut Dagi z zamiarem zobaczenia po drodze największej tureckiej zapory - oczywiście nazwanej imieniem Ataturka.
Zaporę gdzieś przegapiliśmy, za to do Parku Narodowego dotarliśmy bez problemu. Płacimy przy wjeździe parę groszy i Potwór wspina się na parking pod sam szczyt wyłożoną ładną kostką drogą.
Potem zostaje już tylko wędrówka w palącym słońcu, zboczem bez śladów cienia pod sam zwieńczający szczyt kamienny kopiec. Grobowiec Antiocha to klasyczny pokaz mocy. Olbrzymie figury wyobrażające bogów i samego króla musiały kiedyś być naprawdę imponujące - zanim silne trzęsienie ziemi nie strąciło głów z kamiennych korpusów. Teraz stoją one u swych własnych stóp, a wysokością przewyższają dorosłego mężczyznę. Wyniosłe oblicza przeorały zmarszczki czasu, który jednocześnie wygładził kontury.
Ten swoisty ołtarz najlepiej podobno podziwiać o świcie, gdy delikatnie zaczynają je oblewać pierwsze promienie wschodzącego słońca. Teraz zdobiące taras posągi skrywały się w cieniu kopca. Okrążyliśmy szczyt wydeptaną w zboczu ścieżką i przeszliśmy na taras zachodni, oblany słońcem. Tu czekały na nas kolejne szczątki wyrzeźbionych w kamieniu posągowych głów i kilka olbrzymich płaskorzeźb.
Ze szczytu roztacza się wspaniały i jednocześnie wywołujący ciarki widok na wypalone słońcem wzgórza. Nie widać nic zielonego, a niebieskie jest tylko bezchmurne niebo.
Ze szczytu zjeżdżamy nieco inną drogą i po chwili kończy się kostka i wjeżdżamy na szlak wycięty w czerwonej ziemi. Aż w końcu ponownie trafiamy na asfalt i zjeżdżamy w dolinę serią ostrych serpentyn. Droga jest niesamowita i naszym zwyczajem stajemy co chwila, by nacieszyć oczy widokiem i czasem zrobić jakieś zdjęcie.
Tym sposobem przejeżdżamy do mniej znanych zakątków Parku Nemrut, skrywających kolejne zabytki odległej, odległej przeszłości. Ruiny Arsameia nieco nas rozczarowują. Z pewnością mogą być prawdziwą skarbnicą wiedzy dla prawdziwych miłośników lubiących zagłębiać się w historii, czy archeologii.
Na koniec został nam rzymski most, jeden z kilkudziesięciu jakie istnieją na terenie Turcji. Jeszcze do niedawna był on w ciągłym użyciu, ale kilka lat temu wybudowano nową drogę i olbrzymi most nad szerokim rozlewiskiem rzeki Kahta. Teraz ten wiekowy kamienny łuk zdobiony kolumnami stanowi po prostu kolejny zabytek bogatej przeszłości.
Wrażenie jednak zrobił na nas nie tyle most, co skryta za nim perełka - przepiękny, wąziutki kanion, którego dnem płynie bosko chłodna i orzeźwiająca woda. Ponieważ dzień się już kończył i zaczynało robić się ciemno, eksplorację kanionu zostawiamy na kolejny dzień, a noc postanawiamy spędzić pod mostem.
Dzień 15.
Po śniadaniu zaserwowanym na samym brzegu (ze stopami omywanymi nurtem), ubrani jedynie w stroje kąpielowe i buty do wody, uzbrojeni w kamerę i aparat ruszamy pomiędzy zwężające się pionowe ściany. Tylko przez kilka kroków da się iść brzegiem, potem wolny brzeg się kończy, a my zaczynamy iść pod prąd. Dopóki woda sięga pasa, jest jeszcze dobrze, ale gdy dno jeszcze bardziej opada, a nurt staje się silniejszy, ja nie daję rady posuwać się naprzód. Najbardziej boję się o aparat, nie chcę by uszkodziła go woda. Z pomocą Jacka i kapiących się na głębinie jakichś chłopców przeprawiam się na drugi brzeg, wdrapuję na śnieżnobiałą skałę i po niej dostaję się na wysypany naturalnie drobnymi kamykami płaski brzeg. Prawdopodobnie wiosną, po większych opadach całość jest zalana wodą, a rzeka rozpościera się od ściany do ściany. Teraz jednak nurt znów sączył się środkiem kanionu, którego ściany zaczęły się od siebie oddalać. A po kilku następnych metrach, zaraz za zakrętem krajobraz zaczyna się wywłaszczać. To koniec kanionu.
I koniec tej małej przygody - wracamy tą samą drogą i pakujemy się do samochodu. Jeszcze kawał Turcji przed nami.
Udaje nam się tym razem nie przegapić Zapory. Na samą zaporę wejścia nie ma, ale olbrzymią budowlę można podziwiać z tarasu widokowego, najlepiej siedząc w cieniu baldachimy i sącząc jakich chłodny napój lub aromatyczną, turecką kawę - wedle życzenia.
Przed opuszczeniem tego regionu postanawiamy jeszcze zanurzyć się w - jak się okazało - wyjątkowo lodowate wody Eufratu. Woda sprawia wrażenie, jakby wypływała prosto spod lodowca - niezwykłe wrażenie, do którego miałam jeszcze zatęsknić.
Zmierzamy na południe w stronę syryjskiej granicy. W miejsce, gdzie jedyna woda płynie kamiennymi, wąskimi kanałami nawadniając zieleniące się pola. Poza tym okolica zdaje się pustynna. Jedziemy przed siebie, a żar leje się z nieba, odbija od nagrzanej ziemi, bucha z pracującego silnika. Przez otwarte okna wpada suchy i rozpalony wiatr. Nic nie daje ulgi.
Aż przed naszymi oczami pojawia się nadkruszony czasem mur okalający wioskę Harran. A wioskę tworzą ruiny starożytnego uniwersytetu, jakiegoś zamku (o którym miejscowy przewodnik nie za bardzo chce opowiadać) i typowe dla tego regionu domostwa w kształcie uli. Kilkanaście połączonych ze sobą stożków, ustawionych w kwadracie tworzy domostwo. Kilka jest niezamieszkanych, ale za to wyposażonych w przeróżne eksponaty i udostępnionych zwiedzającym. Oprowadzani przez studenta pedagogiki, dorabiającego latem oprowadzaniem turystów (podwójna korzyść - zarobek i praktyczny trening angielskiego) oglądamy poszczególne pomieszczenia i wysłuchujemy opowieści o życiu w takim gospodarstwie.
Na otoczonym stożkami dziedzińcu stoi olbrzymie, drewniane łóżko. Już wiemy, że służyły one i wciąż służą całym rodzinom w letnie noce. W jednym z pomieszczeń wisi cały wieszak tradycyjnych strojów, w które ubiera się turystki. Dałam sobie wcisnąć jedną, a na głowie zawiązano mi finezyjną chustę. Dopóki byłam w tym w środku, w cieniu i chłodzie, nie było źle. Jednak, gdy wyszłam do zdjęcia na zalany Słocinem dziedziniec, od razu zaczęło mi się robić wyjątkowo słabo z gorąca. Dziwna tkanina nie przepuszczała powietrza, a chusta, w przeciwieństwie do kapelusza, grzała mnie w kark. Po dwóch pstrykach uciekłam ponownie do przytulnego wnętrza ula i zrzuciłam z siebie suknię i nakrycie głowy.
Został nam jeszcze spacer po wiosce, ale ten nie był zbyt przyjemny i nasza wizyta w Harran skończyła się pewnym zgrzytem. Jak nigdzie indziej dzieciaki otwarcie i nachalnie żebrały o pieniądze. Gdy je zignorowaliśmy, zrobiły się agresywne, pod naszym adresem poleciały wyzwiska, powietrze przecięły machające piąstki i gdybyśmy nie salwowali się ucieczką, to być może i poleciałyby kamienie.
Dzień 16.
Od rana kontynuujemy drogę do Kapadocji - przyciągają nas swoją magią bajkowe skalne grzyby. Ale do krainy baśni jeszcze kawał drogi, a po drodze wszystko się może zdarzyć. I zdarza się, gdy na stacji benzynowej podczas tankowania człowiek z obsługi ułamał włożony do klapki wlewu kluczyk. Ups. Zatankowany samochód został zepchnięty na bok, zamek przy pomocy jednego śrubokrętu wymontowany z zamka. Zamek i obie połówki klucza zabrał człowiek, który wsiadł na motorek i pojechał w kierunku pobliskiego miasta. Nas usadzono w cieniu, napojono, ktoś usiłował zabawić nas rozmową, co nie jest proste przy braku znajomości języka. Po około pół godzinie wrócił motocyklista z uwolnionym od odłamka zamkiem i dwoma nowym i kluczykami. Pożegnaliśmy się i ruszyli w dalszą drogę.
Aż w końcu docieramy do Kapadocji.
Od razu podjeżdżamy na spory parking przy "grzybowym polu", na skraju którego stoi niecodzienny posterunek policji - w pojedynczym grzybku. Zagłębiamy się między fikuśnie zerodowane skały i zwiedzamy ich wnętrza.
Znużeni upałem i zmęczeni drogą znajdujemy sobie przytulny, zacieniony drzewami kamping z basenem i pod wieczór, odświeżeni i wypoczęci wracamy na grzybkowe pole, by sfotografować je w czerwieni zachodu.
Dzień 17.
Mamy zamiar pozwiedzać atrakcje Kapadocji, przynajmniej te słynniejsze, więc z rana kierujemy się do Goreme, najbardziej znanego kompleksu świątyń. Tu odczuwamy co to tak naprawę znaczy "atrakcja turystyczna" - tłumy ludzi oczekujących w kolejkach na wejście do niewielkich pomieszczeń. Pomieszczeń, w których po tylu stuleciach wciąż zadziwiają ostrością kreski i koloru naścienne freski.
Goreme to tylko kościoły, ale tuz poza ogrodzeniem bez problemu i opłaty zwiedzić można opuszczone skalne mieszkania i pospacerować ostrożnie pomiędzy skalnymi ostańcami. Zresztą nie wszystkie kamienne siedziby są opuszczone. W wielu z nich znajdują się hotele, kawiarnie, restauracje, sklepiki, mieszkania. Jak np. w Cavusin, gdzie z okien schowanego w zboczu hotelu widać na przeciwległym wzniesieniu ruiny skalnego miasta.
Zresztą na przestrzeni tych kilkuset km kwadratowych, w centrum Kapadocji aż roi się od miejsc widokowych, z których można podziwiać dzieła natury z różnych stron i pod różnymi kątami. Szwędaliśmy się więc przez większość dnia po okolicy, aż postanowiliśmy ruszyć dalej.
Po drodze jeszcze tylko postanowiliśmy zobaczyć jedno z podziemnych miast, a po drodze mieliśmy akurat Kajmakli. Prawie biegiem zdążyliśmy w ostatniej chwili. Tuż po nas wpuszczono do podziemi jeszcze tylko małą wycieczkę i zamknięto wejście. Efekt był dzięki temu porażający - byliśmy w labiryncie wykutych w skale komnat i korytarzy sami. Tylko my i czające się w mroku nieudostępnionych do zwiedzania korytarzy duchy przeszłości. Muszę przyznać, że w niektórych momentach przez plecy przechodziły mi ciarki. Efekt zniknął, gdy w wąskich przejściach zaczęliśmy wymijać się z hałaśliwą grupą.
Dzień 18.
Gdzieś w środku nocy dotarliśmy w pobliże Jeziora Tuz - białej, słonej płaszczyzny, pokrytej kilkoma centymetrami wody. W świetle dnia znaleźliśmy sobie mały zajazd przy drodze i prowadzącą od niego do jeziora ścieżkę. Solna skorupa była twarda i ostra, a gałązki, które jakimś sposobem znalazły się tak daleko od brzegu pokrywała już gruba warstwa kryształków, tworząc piękne i abstrakcyjne dzieło naturalnej sztuki.
Przejechaliśmy na północny skraj jeziora, gdzie znajduje się centrum turystyczne. To tu na wielki parking podjeżdżają autokary, tu są sklepiki z pamiątkami, tu jest restauracja. A zdeptana setkami stóp sól tworzy sypką kaszę i po twardej skorupie nie ma śladu.
Okrążając jezioro bocznymi drogami ruszyliśmy w dalszą drogę.
Mijaliśmy już po drodze karavanseraye, ale tylko mijaliśmy. Gdy zobaczyłam zjazd do jednego z nich zjechaliśmy, zwłaszcza, że to już był najwyższy czas na małą przerwę i posiłek.
Ten karavanseray - czyli miejsce odpoczynku dla karawan, ogrodzone, strzeżone i bezpieczne dla dawnych wędrowców - został zamieniony w muzeum. Za olbrzymią bramą czekał na strudzonych wędrowców spory plac, otoczony podcieniami i komnatami. Jedno skrzydło zajmowała wielka hala, w której wędrowcy wraz z wielbłądami skrywali się przed deszczem, śniegiem i zimnem. Teraz to wszystko stoi puste i daje pole wyobraźni zwiedzającego, by sam na podstawie tylko opisów mógł sobie wyobrazić jak to niegdyś musiało wyglądać.
Po zwiedzeniu kamiennej oazy przeszłości, posileniu się i odnowieniu zapasów zimnych napojów wyruszamy w dalszą drogę. Opuszczamy główne drogi i zagłębiamy się w wąskie dróżki, małe wioski, krowy pasące się tuż przy drodze, pokryte całkiem bujną roślinnością zbocza. Gdzieś tam, pomiędzy nimi schowane jest jezioro, nad którym chcemy spędzić noc.
Dzień 19.
O ile w nocy świat rozświetlał nam księżyc w pełni odrealniając krajobraz, to dzień przywitał nas pełnym słońcem, które pokazało prawdziwe oblicze otaczającego nas świata.
Staliśmy nad brzegiem jeziora, którego brzegi porastały szuwary i cała masa innych wodnych roślin. Wśród zieleni wiecznie mokrych liści różowiły się kwiaty, pomiędzy nimi przebijały pojedyncze białe płatki. Na brzegu wśród zielonych kępek złociły się małe słoneczka o wielu wąskich płatkach. Tuż obok na kamieniu zaczęła wylegiwać się brązowa, nakrapiana biało jaszczurka z lazurowym ogonem.
Obfita roślinność i widoczny na dnie w przejrzystej wodzie muł zniechęcały do kąpieli, więc tylko ochlapałam się przy kamieniach i po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę.
Na szosie okalającej jezioro i wijącej się w pagórkowatym krajobrazie trzeba było jednak uważać na przechodniów, którzy powolnym krokiem, z dostojeństwem taszcząc na grzbiecie skorupę swego domostwa przechodzili przez jezdnię. Kilka razy na środku drogi spotkaliśmy wędrujące żółwie - za każdym razem zatrzymaliśmy się i przetransportowaliśmy takiego delikwenta poza asfalt. Nie wiemy, czy zwierzaki były nam wdzięczne, bo nie powiedziały ani słowa.
Odwiedziliśmy niewielką, ale opisywaną w przewodniku jako bardzo uroczą jaskinię. Jak to często bywa, nam niekoniecznie musi podobać się to, co autorowi przewodnika. Jaskinia może i jest urocza, ale w okresie wczesnowiosennym, jakimś deszczowym, gdy zagłębienia wypełnia woda i tworzy opisywane w przewodniku podziemne jeziorka. Niejakim pocieszeniem był dla nas fakt, że wstęp kosztował tyle co nic, więc poza czasem nie ponieśliśmy zbyt dużej straty.
Jedziemy na zachód w kierunku Pamukkale - naszego kolejnego przystanku. Chociaż oblegane przez turystów nie spełnia naszych aktualnych kryteriów pożądanych atrakcji, to jednak zdecydowaliśmy się je zobaczyć. Od lat jest to nasza destylacja marzeń, a na dokładkę coraz częściej słyszymy i czytamy o całkowitym zamknięciu białych basenów dla zwiedzających. Trzeba wiec skorzystać z okazji, że już jesteśmy w Turcji. I tak oto wieczorem docieramy do gwarnego i pełnego życia miasteczka Pamukkale rozłożonego u stóp wzgórza, którego zbocze pokrywa przypominająca śnieg mineralna pokrywa. Teraz, wieczorem oświetlone jest kolorowymi reflektorami, które barwią powierzchnię na różne odcienie.
Wbrew witającym każdego przyjezdnego naganiaczom sami znajdujemy sobie nocleg wedle własnego uznania.
Dzień 20.
Po śniadaniu i rzucie okiem na śnieżnobiałe zbocze od dołu, wspinamy się samochodem na górny parking przy wejściu na teren starożytnego miasta Hierapolis. Przy kasie problem - płatność tylko i wyłącznie gotówką, karty nie są akceptowane. Bankomatu brak, ale w kompleksie wizytowym jest poczta z kantorem. Wymieniamy parę euro i wchodzimy za sterowane elektronicznie bramki, wyposażone w czytnik kodów kreskowych drukowanych na biletach (a terminala do płatności kartą nie mają). Najpierw ruiny miasta. W lejącym się z nieba skwarze nie mam ochoty łazić między sięgającymi kolan szczątkami murów, pojedynczymi kolumnami, rzymski amfiteatr też już niejeden widziałam i jeszcze nie jeden zobaczę, przy czym nie musi to być ten tutaj. Tu chcę "zaliczyć" dwie rzeczy - białe nacieki i basen w ruinach miasta.
Przemykamy wiec szybciutko między kamiennymi kolumnami i kilkoma palmami, z daleka rzucamy okiem na mineralne baseny i stwierdziwszy, że światło nie jest z właściwej strony wybieramy na początek Antic Pool. Wejście na terem basenu jest bezpłatne, ale jeśli ktoś chce się pomoczyć w termalnych wodach miedzy strzaskanymi i przewróconymi kolumnami, musi zapłacić dodatkowy bilet. Trudno, płacimy. Będąc w wodzie słyszę okrzyki po rosyjsku i angielsku skierowane między innymi do mnie. Rozglądam się i widzę stojącego na mostku Turka z aparatem. Za kilka dodatkowych lir zrobi zdjęcie turystce w antycznym basenie. Ja dziękuję, mam Jacka z aparatem i pamiątkowe zdjęcie będę miała bez dodatkowej opłaty. Nie ja jedna zresztą - większość ludzi miała aparaty i obsługiwała się w zakresie zdjęć sama.
Po gorącej kąpieli lodowaty prysznic okazał się dla mnie prawdziwym zbawieniem. Najchętniej bym spod niego nie wychodziła do wieczora.
Po małym odpoczynku przy stoliku, gdzie zjedliśmy naleśnik z serem i wypisaliśmy kartki, czas wyruszyć na spotkanie z tym, z czym najbardziej się kojarzy Pamukkale.
Zwiedzającym udostępnione są sztucznie wybudowane baseny, które przepływająca woda zdążyła już opatulić osadzonymi na betonowych ściankach minerałami. Oryginał stworzony przez naturę można podziwiać z daleka. Na schodzącą w dół zbocza ścieżkę wchodzi się bez butów. Ci, którzy mają zamiar wracać na górę, zostawiają swoje obuwie na trawniku przed początkiem szlaku. Kto zmierza tylko w dół, musi buty nieść ze sobą. My byliśmy w tej pierwszej grupie i mieliśmy tę samą trasę do pokonania dwa razy.
Prawdopodobnie Pamukkale jest piękne, piękne bez wątpienia są pewne, stworzone przez naturę fragmenty. Jednak wiele z uroku odbierają temu miejscu tłumy turystów, wszechobecny gwar i tumult oraz skwar lejący się z letniego nieba i odbijający się od nagrzanej ziemi. Resztką sił wróciłam na gorę i gdy tylko znalazłam odrobinę cienia oferowanego przez drzewo oliwkowe, to musiałam się położyć. Druga najważniejsza potrzeba to coś lodowatego do picia i najchętniej znów zimny prysznic.
Wypisane kartki wrzuciliśmy w punkcie pocztowym do skrzynki i zajrzeliśmy do mieszczącego się obok kantorku informacji turystycznej. Ponieważ znakomita większość ludzi przyjeżdża tu z wycieczkami i przewodnikami, mało kto zagląda do tego kantorku. Na nasz widok wiec siedząca za ladą kobieta wyraźnie się ucieszyła. Gdzieś wyczytaliśmy, że w okolicy znajduje się inne źródło wód mineralnych, które zostawia czerwone osady, a nie białe. Miła pani z chęcią wyjaśniła nam jak tam dotrzeć (kilka kilometrów od miasteczka) i przy okazji powiedziała nam o jeszcze jednym ciekawym miejscu - niewielkiej jaskini Kaklik, którą określiła mianem "podziemnego Pamukkale". Zamieniliśmy z nią jeszcze kilka słów, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy najpierw do bliższej atrakcji, czyli czerwonych nacieków.
Okazało się, że znajdują się ona na terenie ogrodu pewnej sympatycznej knajpki i nie są czerwone, ale mienią się pełną skalą barw od ciemnej żółci, przez rożne odcienie oranżu do ciemnej czerwieni. To już nieco bardziej przypominało nam "gruzińskie Pamukkale" przy Gruzińskiej drodze wojennej. Korzystając z okazji postanowiliśmy pokrzepić się nieco lokalną kuchnią i zajęliśmy miejsca na zacienionym tarasie restauracji.
Do Kaklik (oddalonego od Pamukkale o jakieś 15 km) dotarliśmy późnym popołudniem. Wstęp do podziemnego świata kosztował nas jedną lirę za osobę, do tego byliśmy jedynymi zwiedzającymi. Do tych zalet doszły jeszcze dwa wielkie plusy - w podziemiu było cudownie chłodno, a widoki cudowne. Niewielka jaskinia, do której schodzi się spiralnymi schodami to jedna niewielka komnata, której centralnym punktem jest kompleks miniaturowych basenów uformowanych przez wytrącające się z przepływającej wody minerały. To prawdziwie bajkowy świat, jedno z najcudowniejszych miejsc, jakie widzieliśmy.
Dzień zakończyliśmy w sąsiadującym z jaskinią basenie rekreacyjnym, gdzie chłodna woda w promieniach zachodzącego słońca przyniosła niesamowitą ulgę po upalnym dniu.
Dzień 21.
Wpadliśmy w tryb zwiedzania turystycznego, ale skoro już jesteśmy na zachodnim wybrzeżu, które aż roi się od antycznych miast (czy raczej ich pozostałości), to po prostu nie wypada nie zobaczyć chociaż jednego z nich. Na podstawie dostępnych w sieci zdjęć wybraliśmy Efez - miasto jak najbardziej znane, z nieźle zachowanymi fragmentami budowli i imponującym budynkiem biblioteki.
Znów otoczył nas wielojęzyczny gwar. A ja znów od słońca i upału straciłam ochotę na historyczno-archeologiczne wywody. Chciałam tylko przejść i zerknąć na mijane obiekty i pójść sobie gdzieś dalej, gdzie jest chłodniej.
W miejskich toaletach moją uwagę zwrócił starszy przewodnik, który z wyraźnym akcentem, ale po polsku objaśniał komuś budowę i zasady działania takich starożytnych udogodnień. Pomyślałam wtedy - oho, jakaś polska wycieczka. Na głównej ulicy rzuciła mi się w oczy grupka ludzi ubranych na czarno. Gdzieś w okolicy plątał się też w swej czarnej sutannie pop i jakieś zakonnice. Uznałam, że to pewnie księża po cywilnemu i tylko przez myśl mi przemknęło, że muszą się smażyć niemiłosiernie w tych czarnych strojach.
Siedziałam "wewnątrz" biblioteki, rozkoszując się zimnymi kamieniami pod sobą i chłodem cienia, gdy czarna grupa znów weszła mi w oczy. Otaczali mówiącego po polsku przewodnika i tylko jedną parę turystów. Coś mi zaczęło świtać, więc uważniej przyjrzałam się turystom. Taki wąs i taką posturę ma chyba tylko jedna osoba - nasz były prezydent i na nic zdały wielkie słoneczne okulary i kapelusz na głowie. Małżonkę trudniej było poznać, bo chowała się pod olbrzymim rondem i bez przerwy kręciła się rozglądając się na wszystkie strony.
Minęliśmy się jeszcze w wielkim amfiteatrze i rozstaliśmy przy wyjściu - prezydencka para opuściła teren antycznego Efezu, my musieliśmy wrócić przez cale miasto do parkingu, na którym został Potwór.
Na popołudnie wynieśliśmy się nad lazurowe brzegi morza na cyplu Dilek, który w całości objęty jest ochroną jako park narodowy. Nie przeszkadza to, by na brzegu znalazło się kilkanaście plaż oferujących wszystko, co potrzebne - bary, toalety, prysznice, ławki, cień drzew i kilka dodatkowych atrakcji. Jedną z nich okazało się stado dzików, które zwabione smakołykami wyszły z lasu. Najodważniejsze okazały się warchlaki, które jednak były pilnie obserwowane przez dorosłe osobniki. Gdy zachowanie jednego z plażowiczów chcących koniecznie pokarmić z ręki i pogłaskać młodego dziczka (wbrew pozorom nie był to Jacek), locha się zdenerwowała i ruszyła do ataku. Mężczyzna czmychnął, a rozpędzona samica z rozpędu dobiegła do siedzącego na ławce Jacka i zatrzymała się tuż przy jego nodze. Obwąchała ją, spojrzała do góry prosto w ludzką twarz, po czym odwróciła się i pomaszerowała spokojnie do stada.
Plaże i pozbawiony bazy noclegowej park na noc niestety zamykają, więc przejechaliśmy na drugą, południową stronę cyplu, gdzie znaleźliśmy sobie romantyczne miejsce u stóp wieży widokowej.
Dzień 22.
Rankiem niestety okazało się, że na wieżę nie ma żadnych schodów, czy drabiny. Musieliśmy się obejść smakiem. Zaczęliśmy więc spokojną wędrówkę po mierzei w poszukiwaniu dzikiego ptactwa, które okaże się nie aż tak dzikie, abyśmy mogli zbliżyć się na odległość pozwalającą na zrobienie fajnych zdjęć. Niestety, fauna nie okazała się dla nas łaskawa i ptactwo (między innymi niemałe przecież czaple) było wiąż tylko małymi kropeczkami na horyzoncie. Za to spotkaliśmy wracających z połowu rybaków, którzy zechcieli się pochwalić swoją zdobyczą. Pokazali nam worki pełne węgorzy (tak to przynajmniej wyglądało) i krewetek. I zaprosili nas do swojej chaty na szklankę zimnej lemoniady. Nie dało się odmówić. Po wypiciu napoju pożegnaliśmy się grzecznie i każde z nas ruszyło w swoją stronę.
Ponieważ nie lubimy zbyt długo siedzieć w jednym miejscu znów ruszyliśmy w dalszą drogę. Aż dotarliśmy do błotnisto-bagnistych brzegów jeziora Bafa. Jacek znów wziął teleobiektyw i ruszył na bezkrwawe łowy. Udało mu się ustrzelić bociany, jako te najmniej płochliwe ptaki, Czaple i pelikany znów znalazły się poza zasięgiem naszego sprzętu.
Coś na kształt kamienistej plaży przy prywatnym niewielkim polu kampingowym znaleźliśmy z wielką radością z mojej strony. Marzyłam znów o wskoczeniu do chłodnej wody. Niestety poczułam spore rozczarowanie. Woda, poza tym, że słonawa (o tym wiedzieliśmy), okazało się, że jest et z ciepła. Nici z mojej długo oczekiwanej ochłody.
Z daleka tylko przejeżdżając zerknęliśmy na fragment ruin kolejnego antycznego miasta nad brzegami jeziora. I wróciliśmy na asfaltową drogę. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym napotkanym sklepiku, przy którym od razu była niewielka kawiarnia. Gdy ja poszłam po zimny napój Jacek zdążył zaznajomić się z właścicielem, który zainteresował się Potworem. Okazało się, że sam ma jeepa z sześćdziesiątych lat, cały czas na chodzie i używanego. Obejrzeliśmy wspólnie nasze samochody, a potem usiedliśmy zaproszeni przy kawiarnianym stoliku. Gospodyni podała nam kawę, herbatę i cały talerz świeżo zerwanych z drzewa żółtych fig. Rozmawialiśmy (nasz gospodarz znał nieco angielski, resztę nadrabialiśmy pismem rysunkowym) o różnych rzeczach, miły Turek podpowiadał nam co ciekawego i wartego uwagi znajduje się w okolicy. Na pożegnanie wszystkie niezjedzone figi zostały na wrzucone do woreczka i podarowane na drogę. Po raz kolejny zasmakowaliśmy prawdziwej czystej życzliwości i gościnności, takiej bezinteresownej.
Zgodnie z sugestiami gościnnego właściciela kafejki pojechaliśmy na turecką rivierę. Od razu uderzył w nas gwar wieczornego życia nadmorskiego kurortu. Przemknęliśmy przez miasto, ale w kolejnym i kolejnym było tak samo. W końcu zmęczeni upalnym dniem i tym wieczornym hałasem zdecydowaliśmy się jeszcze tylko na kąpiel w morzu, kolację i spać. Rano odwiniemy kierownicę i uciekniemy w jakieś spokojniejsze miejsce.
Dzień 23.
Ucieczka była bardzo spokojna, z przystankami na kilku plażach, a po jakimś czasie znów zjeżdżamy w kierunku Jeziora Bafa, nad które zjeżdżamy z innej niż poprzednio strony. Tu jest zdecydowanie bardziej dziko. Z daleka widać czaple i jakieś inne brodzące ptaki, których nie znamy. Dzień jest piękny, a nas otacza zieleń nadwodnych zarośli i błękit wody i nieba.
Powoli pniemy się na północ, mijając nadmorskie kurorty i cywilizowane plaże.
Dzień 24.
Jakiś pechowy dzień nam nastał. Najpierw mylimy zjazdy i zamiast ominąć Izmir pakujemy się do zapchanego i zakorkowanego miasta. Gdy w końcu udaje nam się wyjechać, to przy tankowaniu pojawia się problem numer dwa - nie ma Jacka portfela. Za paliwo płacę ja, a na parkingu obok nerwowo przeszukujemy samochód. Nie ma nigdzie. Zastanawiamy się, gdzie był ostatnio wyjmowany. Sprawdzamy notatki i paragony - tankowanie niedaleko Pamukkale, czyli kawał drogi wstecz. Nie mamy innego wyjścia niż powrót na wschód. Tniemy więc ile fabryka dała, zatrzymując się tylko wtedy, gdy to jest naprawdę niezbędne. Za każdym razem ponownie przeszukujemy zakamarki kabiny z nikłą nadzieją, że może jednak nie został na tamtej stacji, ale gdzieś się zawieruszył.
W okolicach Aydin po raz kolejny przekopujemy auto i - jest! Schował się tak, że faktycznie można go było szukać wieki. Nie zdradzę gdzie, bo w ten sposób samoistnie powstał nam tajny schowek na dokumenty i pieniądze, z którego mamy zamiar korzystać w przyszłości - już świadomie.
Zmarnowawszy dzień postanawiamy darować sobie wschodnie wybrzeże i kierujemy się już bezpośrednio na północ.
Dzień 25.
Zaczynamy zasmakowywać w obserwacji dzikiego ptactwa, którego nad jeziorami i zalewami tureckimi. Na naszej drodze pojawia się Park Narodowy Ptasi Raj (Kuşcenneti) zajmujący fragment jeziora Kuşgolu i jego wybrzeża. Poza niewielkim muzeum podstawowa i największa atrakcja to wieża obserwacyjna, z której widać kolonię pelikanów.
Gdy w końcu napatrzyliśmy się przez lornetkę i tele na ptaki, zatrzymaliśmy się jeszcze nad brzegami jeziora już poza granicami parku. Dziki brzeg, jak większość w tym kraju niezagospodarowany w żaden sposób, zadeptany jedynie racicami pasącego się tu bydła, i tu był opanowany przez wodne ptactwo. Między licznymi kaczkami czasem w oczy wchodziły czaple, kormorany i kilka pelikanów.
Na kolację wybraliśmy się nad inne jezioro, gdzie nawet przed broniącą dostępu do wody ścianą szuwarów znaleźliśmy drewnianą ławkę ze stolikiem.
Tylko z kąpielą problem, bo żadne z lekko bagnistych jezior się nie nadaje.
Dzień 26.
Tym razem bez problemu zajechaliśmy na usytuowany blisko jednej z bram na starówkę Stambułu parking. Zostawiliśmy Potwora w cieniu drzewa, uiściliśmy opłatę i ruszyliśmy na zwiedzanie.
Zaczęliśmy od Błękitnego Meczetu. Kolejka owinięta sięgająca swą długością całej ściany budowli na początku nas przeraziła, ale okazało się, że porusza się bardzo szybko. Przy wejściu szybko i sprawnie wymagające tego osoby były zasłaniane chustami, zdjęte z nóg buty lądowały w foliowych torebkach i po przejściu przez bramkę już było się w środku.
Bogactwo zdobień może zrobić wrażenie, chociaż mnie osobiście w ich odbiorze przeszkadzały dwie rzeczy - ogromna ilość zwisających z sufitu i podtrzymujących olbrzymie, nisko zawieszone lampy i - paradoksalnie (bo sama jestem jedną z nich) sami zwiedzający. Ze świątyni zrobił się oblegany obiekt turystyczny, tym chętniej odwiedzany, że z darmowym wstępem.
Zahaczyła Jacka jakaś starsza Turczynka i nie zważając, że nie rozumiemy ani słowa gadał coś do niego, a na koniec zażyczyła sobie wspólnego zdjęcia. Ale nie chciała go dla siebie, kazała sobie zrobić zdjęcie z Jackiem dla niego. Do tej pory nie wiemy, o co chodziło.
Z Meczetu przeszliśmy dosłownie obok, do leżącej po drugiej stronie palcu Haga Sofia. Optymistycznie podeszliśmy do kasy po bilety wyjmując z portfela kartę kredytową. I co ? I znów usłyszeliśmy, że kartą płacić się nie da, tylko gotówka. Oczywiście lir już nie mieliśmy, więc wywiad - gdzie tu jest kantor, wymienimy resztę euro. Na szczęście kantor był niedaleko i na dokładkę (w przeciwieństwie do wszystkich banków, w których byliśmy) przyjęli też gruzińskie lari, jakie nam zostały.
I wreszcie nadszedł ten moment, gdy przekroczyliśmy próg tego starożytnego przybytku i znaleźliśmy się pod słynną kopułą, która przetrwała setki lat i dziesiątki trzęsień ziemi. Tyle się naoglądaliśmy w TV i naczytaliśmy o tym cudzie architektury, że od dawna była ona naszym wymarzonym miejscem. Ale Haga Sofia, to nie tylko kopuła, ale i burzliwa historia, którą widać na każdym kroku, odciśniętą w murach, we freskach, zdobieniach, bizantyjskich złotych mozaikach.
Następny na naszej liście znalazł się Pałac Topkapi, a tym, co nas do niego ściągnęło był harem. I tak naprawdę tylko on przypominał pałac. Trasa zwiedzania, prowadząca od pomieszczenia do pomieszczenia, pozwalała nam poznać w pewien sposób zobaczyć pałacowe życie. Zupełnie inaczej ma się sprawa w pozostałej części pałacu. Pozbawione ozdób i mebli pomieszczenia mieszczą jedynie gabloty z eksponatami.
Darowaliśmy sobie Wielki Bazar, różne muzea i inne atrakcje poza jedną - Yerebatan Saray czyli Podziemną Cysterną. Wchodząc do budynku i płacąc za bilet zstąpiliśmy do raju. Oczywiście wiele zależy od definicji raju. To podziemne królestwo chłodu, komnata o stropach podtrzymywanych przez 336 kolumn, pomiędzy którymi spaceruje się po specjalnych pomostach. Poniżej ciemna tafla wody, w której widać przemykające złociste ciała ryb. Całość rozświetlona delikatnym światłem, którego jedynym źródłem są umieszczone u podstawy kolumn lampy. I nawet lecąca z głośników nastrojowa, spokojna muzyka, nie była w stanie zagłuszyć dźwięku padających czasem kropli, czy plusku wody. Nawet zwiedzający Cysternę turyści rozmawiali szeptem, jakby nie chcieli burzyć nastroju. Mogłabym tam siedzieć i wpatrywać się w czerwień kolumn i ścian, obserwować taniec poświaty odbijającej się na kamieniu od wody. Niestety, nie można spędzić wieczności w jednym miejscu.
Spacerując uliczkami starego Stambułu kierowaliśmy się powoli w stronę naszej bramy i parkingu. Po drodze jednak w oczy wpadł nam jeszcze niepozorny budynek zwany Małą Haga Sofią. Dzień się już chylił ku końcowi, słońce nabierało coraz intensywniejszej pomarańczowej barwy, a pusta świątynia jeszcze stała otworem. Na nasz widok dzierżący w dłoni pęk kluczy Turek z uśmiechem zrobił zapraszający gest ręką. Grzecznie zdjęliśmy buty i zostawiwszy je przed drzwiami weszliśmy do środka.
Mikroskopijne w porównaniu z Błękitnym Meczetem, czy Haga Sofia wnętrze o wiele bardziej nas zachwyciło. Ujęło nas głównie swoją prostotą, skromnością i - jeśli tak można powiedzieć o kościele - przytulnością.
Nie zostajemy na noc w Stambule, ale wynosimy się i ruszamy na zachód.
Dzień 27.
Od rana w drodze już definitywnie w kierunku domu. Ponieważ trochę nam szkoda (jak zawsze, przy każdej podróży) szukamy, co by tu jeszcze po drodze zahaczyć. I znajdujemy miasto Edrine ze słynnym meczetem i kilkusetletnią, wciąż działającą łaźnią. Zaczynamy od meczetu, po którym oprowadza nas stary Turek, opowiadający nam o budowli po polsku (przynajmniej tyle, ile umiał). Sam nas zaczepił i nic nie chciał w zamian.
Na pożegnanie z Turcją postanowiliśmy jeszcze skorzystać z prawdziwej tureckiej łaźni. A ponieważ Edrine nie jest miejscowością wybitnie turystyczną, mogliśmy mieć pewność, że otrzymamy to co tubylcy, czyli standard miejscowy, a nie turystyczny, dzięki czemu poczujemy atmosferę autentyzmu, a nie sztucznego produktu.
Gdy wyszłam, to przez chwilę poczułam się jak nowo narodzona. W nowej skórze, idealnie czysta i świeża. Niestety, kilkanaście minut na słońcu i całe ciało ponownie miałam pokryte potem, do którego lepił się wszechobecny kurz. I tyle z mojej cudownej czystości i świeżości. Mimo wszystko było warto wydać pieniądze, by doświadczyć tych zabiegów i masażu.
Wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć, w tym nasze kolejne wakacje. Wsiedliśmy więc do samochodu i już bez zbędnych przystanków wyruszyliśmy do bułgarskiej granicy.
Dzień 28.
Droga powrotna, to dokładna kalka trasy w tamtą stronę. Koszmarne bułgarskie drogi, bardzo dobre serbskie i węgierskie autostrady. Wreszcie Słowacja. Mając dzień zapasu postanawiamy zostać i zobaczyć Demianowskie Jaskinie.
Dzień 29.
Rankiem jednak czeka nas niemiła niespodzianka - w nocy zeszło powietrze z jednego koła. Trzeba je wymienić. A koła w Potworze też są potworowe, a tym samym ciężkie. Dajemy jakoś radę i bez dalszych problemów dojeżdżamy na parking przy pierwszej z jaskiń - Demianowskiej Jaskini Wolności. Ze zdziwieniem patrzymy na innych turystów, poubieranych w pełne buty, grube spodnie, pozapinanych pod same szyje. My wciąż rozgrzani tureckim słońcem na nogach mamy sandały, dopinamy tylko nogawki do spodni i zarzucamy koszule na t-shirty. No cóż, przyjdzie nam za to zapłacić - najpierw w podziemnych komnatach, a potem jeszcze na zewnątrz, gdzie temperatura nie chce wyjść ponad 20 stopni, a słońce bawi się w chowanego z deszczem.
Nie licząc Kaklik, bo to jednak nieco inny typ nacieków, Jaskinia Wolności (Swobody) jest chyba najpiękniejszą i najbogatszą w nacieki, jakie do tej pory widzieliśmy. Szczególnie ostatni fragment trasy, gdy ścieżka prowadzi slalomem pomiędzy kolumnami i długimi prawie już na wysokość korytarza stalaktytami i stalagmitami. Jest to naprawdę niesamowite wrażenie.
Koszule zamieniamy na polary, ale nadal zostajemy w sandałach i tak wybieramy się do Jaskini Lodowej. Wyjątkowo uboga w nacieki mineralne szczyci się tymi lodowymi. Jednak teraz, pod koniec sierpnia też już niewiele ich zostaje, dając jedynie posmak tego lodowego raju, jaki można oglądać na początku sezonu, gdy wiosną jaskinia jest otwierana do zwiedzania.
Ponieważ ze Słowacji do domu mamy przysłowiowy rzut kamieniem, to jest kwestia dosłownie kilku godzin, to już popołudniu parkujemy pod blokiem. I tak kończą się nasze wakacje, a zaczyna codzienna rzeczywistość i praca, by zgromadzić fundusze na kolejną podróż.
|