Tam między innymi byliśmy:
Hiszpania
Maroko
Termin: sierpień 2006r.
Nasza życiowa podróż odbywała się w etapach przerywanych na kilka miesięcy w
celu
uzupełnienia funduszy, którą to czynność potocznie nazywa się pracą. Z tego
powodu naszą podróż północ-południe, rozpoczętą w 2005 roku wyprawą na Przylądek
Północny, podjęliśmy z końcem lipca 2006. Kierunek był oczywisty - najbardziej
na południe wysunięta część kontynentalnej Europy, czyli hiszpańska Tarifa. A
będąc już tak daleko na południu i tylko o krok od Afryki, zdecydowaliśmy się
zrobić ten krok. Tym sposobem przeprawiliśmy się do Maroka i zwiedzili północny
skrawek tego państwa.
Czekał nas szmat drogi i niezliczona liczba miejsc do odwiedzenia i szlaków do
przejścia. Jednak, gdy ma się do dyspozycji tylko kilka dni, nie da się zobaczyć
wszystkiego i zatrzymać wszędzie, musieliśmy więc z bólem serca pominąć znaczną
część czekających w Hiszpanii i Maroku na podróżników atrakcji.
A cała historia wyglądała tak ...
Dzień 1.
Zaczynamy bicie rekordów - pierwszym pewnym jest wyjazd z domu już o 9:30 i
zero zawracania. Po prostu stanowczo stwierdziłam, że nie wracamy, choćbyśmy nie
wiadomo czego zapomnieli - najważniejsze, czyli dokumenty i pieniądze, mieliśmy
z całą pewnością, a wszystko inne można kupić.
Dzięki naszym nowym autostradom droga do granicy zleciała szybko i o 14:20
znaleźliśmy się na terenie Niemiec.
Przed nami kawał drogi, kilometry i kilometry autostrad.
Dzień 2.
Przed siódmą rano wyjechaliśmy spod Freiburga i niedługo potem przekroczyliśmy
granicę francuską. Tu z pewnych przyczyn zjechaliśmy z autostrady, co zakończyło
się tym, że przez kolejne 3 godziny pokonaliśmy zabójczy dystans 100 km. Po
kolejnych 100 km (tym razem przejechanych znacznie szybciej) wróciliśmy na
autostradę i zaczęliśmy odrabiać stratę czasu z poranka. Nawet nie zatrzymaliśmy
się, gdy rzuciły nam się w oczy wyrastające wprost ze skały mury zamku,
a w jego cieniu przycupnięte, szare jak otaczające je skały, miasteczko (nawet
już nie pamiętam nazwy).
Dzięki temu o 18:30 znaleźliśmy się na granicy hiszpańskiej, a o dziewiątej
wieczorem na obrzeżach Barcelony. Chcieliśmy jeszcze tego dnia zobaczyć Magiczną
Fontannę, więc ścigaliśmy się z czasem na Rondzie i zakorkowanych ulicach
miasta. Na Plac Hiszpański dotarliśmy jednak na czas. Zostawiliśmy skodę na
podziemnym parkingu (pod samą prawie fontanną) i już byliśmy na placu, na którym
zbierał się tłum. W miarę jak się ściemniało coraz jaśniej błyszczały
podświetlane strumienie wody, a plac ciemniał od gromadzących się ludzi. Udało
mi się zająć w miarę strategiczną pozycję (najlepsze miejsca już były zajęte) i
wyjęłam naszą cyfrówkę i uruchomiłam nagrywanie.
Po pokazie, gdy opadły kolorowe wody i ucichła muzyka, Jacek powiedział tylko
jedno - być w Barcelonie i nie zobaczyć Magicznej Fontanny, to wielkie
nieporozumienie. My byliśmy tak zachwyceni, że zostaliśmy na dwa kolejne pokazy,
aż w końcu wybiła północ i tłum widzów zaczął się powoli rozchodzić. Znużeni
całodzienną jazdą również udaliśmy się na spoczynek.
Ze względu na brak czasu przed Fontanną i późną porą po pokazach darowaliśmy
sobie szukanie zwykłego noclegu i wylądowaliśmy w "Hotelu Plaża". Szybka kąpiel
w morzu i prysznic, a potem już tylko kołysanka szumu morza do snu.
Dzień 3.
Pierwsze, co zobaczyliśmy rano po otworzeniu oczu, to piasek tuż przy twarzy i
znów kąpiel w morzu, prysznic i śniadanie na plaży. Znaleźliśmy miły darmowy
parking niedaleko morza, gdzie zostawiliśmy auto i powędrowaliśmy brzegiem w
stronę centrum.
Przeszliśmy dzielnicą zwaną Barceloneta, aż dowędrowaliśmy do portu. W tym
miejscu skręciliśmy w stronę Dzielnicy Gotyckiej. Spacerując wąskimi uliczkami
dotarliśmy do Plaça del Rei. Otoczony ze wszystkich stron wysokimi, szarymi
ścianami plac zrobił na mnie spore wrażenie. Ponury, jednostajny w kolorystyce i
braku zdobień. Ale właśnie to wszystko razem mi się w nim podobało.
Plac był wyjątkowo pusty, ledwie kilka osób się po nim kręciło. Pośrodku, w
cieniu, siedziała dziewczyna, czy raczej młoda kobieta, i grała na gitarze.
Klasyczne utwory hiszpańskich mistrzów. Znałam kilka z nich, Jacek znał prawie
wszystkie. Nie potrzeba było nagłośnienia, którego zresztą nie było, by muzyka
docierała do najodleglejszych zakątków placu. Jego akustyka jest wręcz
koncertowa.
Śladem innych nielicznych turystów, przysiedliśmy w cieniu na schodach i przy
dźwiękach gitary spożyliśmy romantyczne drugie śniadanie.
Wychodząc z placu dźwięczącą monetą wyraziliśmy swoje uznanie i podziękowanie
artystce.
Ruszyliśmy dalej uliczkami Gotyckiej Dzielnicy w stronę Katedry, mijając po
drodze Ratusz Miejski przy Plaça de Sant Jaume. Do Katedry doszliśmy z boku, a
raczej prawie od tyłu. Pospacerowaliśmy po krużgankach i udostępnionych salach
klasztornych. Jak w opowieściach znajomych, pośrodku zamkniętego dziedzińca
pasły się gęsi. Przeszliśmy przez Katedrę i wyszliśmy frontowymi drzwiami na
spory plac pełen ludzi. Część z nich po prostu siedziała i relaksowała się,
część (spora) stała w kolejce do wejścia do Katedry, część pracowała na życie
sprzedając pozostałym różne drobiazgi. Jak i w innych miejscach miasta i tu co
kilkanaście metrów stał jakiś mim.
Znów poszwędaliśmy się wąskimi, ocienionymi uliczkami średniowiecznej części
miasta (fot.). Aż zachciało nam się zakupów, a
konkretnie owoców. Słyszeliśmy, że przy bulwarze La Rambla jest kryte
targowisko. Wyszliśmy na bulwar z jednej z przecznic i od razu znaleźliśmy się w
niezmierzonym tłumie ludzi. Tu mim znajdował się zaraz obok kolejnego mima,
sklepiki z pamiątkami, kanarkami i czym tylko się dało jeden obok drugiego.
Wejście na targowisko dało się łatwo odnaleźć. A tam - wszystko czego tylko
dusza zapragnie (fot.). Starym, zwyczajem najpierw
obeszliśmy całość porównując owoce i ceny na różnych stoiskach. Aż wróciliśmy do
tego, które najbardziej nam przypadło do gustu. Kilka brzoskwiń i kilogram
winogron, to było to. Nasz prowiant na resztę dnia. Robiło się coraz goręcej i
nie mieliśmy już ochoty na konkretniejsze potrawy. Z Rambli ruszyliśmy dalej.
Do Palau de la Musica Catalana nie wchodziliśmy (i tak było zamknięte).
Ograniczyliśmy się do obejrzenia budynku z zewnątrz. Jacek w zachwyt nie wpadł
na jego widok. Za bardzo pstrokaty - taki wydał wyrok. Taki jest jednak jego
urok i wyjątkowość.
Spod Palau de la Musicana ... powędrowaliśmy dalej. Zaledwie kilka przecznic
(tak nam się wydawało patrząc na plan) dzieliło nas od Złotej Dzielnicy, w
której stoją domy projektu Gaudiego. Pierwszym, który napotkaliśmy był Casa
Batllo z kolejką turystów stojących do kasy przez całą długość ulicy. Nieco nas
to zniechęciło. Ograniczyliśmy się więc jedynie do podziwiania budowli z
zewnątrz, mówiąc sobie, że do środka wejdziemy później - jak nam czasu
wystarczy.
Po kilku więc minutach ruszyliśmy dalej do Casa Mila, zwanego też La Pedrera
(fot.). Tu już bez kolejki weszliśmy do środka. Z
zewnątrz budynek jest nieco mniej imponujący, wnętrza z wiadomych powodów
porównać nie mogę. Mieszkanie jak to mieszkanie - zbiór pomieszczeń nanizanych
na nitkę długiego, zakręconego korytarza. O wiele ciekawsze okazało się
poddasze. Tu nasze wyobraźnie zaczęły ostro pracować i zagospodarowywać dostępną
powierzchnię. Powierzchnia ta już była zresztą zagospodarowana, ale jako muzeum
pełne makiet i projektów genialnego projektanta. Najważniejsze jednak i tak było
dopiero przed nami -fantazyjny dach Casa Mila.
Pełen dziwnych figur i tworów dach Casa Mila sam w sobie jest wart odwiedzin.
Spacer po nim to spacer po tajemniczym, kamiennym ogrodzie. A na dodatek
podziwiać można panoramę miasta z wybijającymi się ponad wszystko inne wieżami
Sagrada Familia.
Jedyną rzeczą, jaka mnie osobiście przeszkadzała w cieszeniu się w pełni
widokami i niezwykłą wyobraźnią Gaudiego, był upał - żar lejący się z nieba
(dokuczający mimo dość silnego wiatru) i gorąco buchające od nagrzanych ścian i
chodników. Jacek za to czuł się jak w domu, jemu gorąco nie przeszkadzało
absolutnie w niczym.
Pomijając wszystko inne powędrowaliśmy dalej - do Sagrada Familia (fot.). Przed wejściem na teren placu budowy (bo jak to
inaczej nazwać?), usiedliśmy na chwilę przy stoliku kafejki, by odpocząć przy
porcji lodów. Kilkanaście minut później już przeszliśmy przez bramkę i
stanęliśmy w przeraźliwie długiej kolejce do windy, która miała nas wynieść na
wyżyny. My chętnie poszlibyśmy pieszo po schodach, jednak nie było takiej opcji.
By nie marnować bezproduktywnie czasu w posuwającej się ślimaczym tempem
kolejce, zostawiłam w niej Jacka, a sama ruszyłam obejrzeć budowlę. W środku
niewiele było do zobaczenia, a to co było i tak w większości zasłaniały gęsto
ustawione rusztowania. Jednak prześwitywały pomiędzy nimi białe kolumny i błękit
nieba.
Do Sagrada podeszliśmy od strony, gdzie powitała nas fasada jakby wykuta z
gładkiego kamienia, do powierzchni którego przykleiły się postaci o ostrych i
prostych kształtach. Gdy wyszłam z budynku drugim wyjściem po przeciwnej
stronie, wydawało mi się, że to zupełnie inny świat. Jacek tę fasadę określił
mianem nie wykończonej lepianki, którą ktoś postawił rzucając na stos garście
błota. A pomiędzy tymi packami powklejane zostały rzeźbione sceny biblijne. W
podziemiach odkryłam kolejne muzeum poświęcone Gaudiemu i jego dziełom. Jednak
jego zwiedzenie zostawiłam na później, bym mogła zrobić to razem z Jackiem.
Gdy wróciłam, to okazało się, że Jacek stoi praktycznie w tym samym miejscu, w
którym go zostawiłam. Kiepsko to rokowało na nasz plan dalszego zwiedzania - nie
przewidywaliśmy tak długich okresów oczekiwania na cokolwiek. Wysoka wieża
nęciła jednak bardzo obietnicą wspaniałych widoków, więc zastąpiłam Jacka w
kolejce. Udało mi się usiąść na kamiennej ławce i zrezygnowana wachlowałam się
kapeluszem, podczas gdy Jacek zwiedzał kościół.
Nie wiem na czym rzecz polegała, ale kolejka nagle zaczęła się posuwać dość
szybko. Tak szybko, że nawet myślałam, że jeszcze moment i Jacek nie zdąży na
windę. Na szczęście jednak zdążył. Ponieważ winda mieści tylko 6 osób plus
pracownika obsługi (który zresztą pobierał dodatkową opłatę za wyjazd windą na
wieżę), udało nam się niechcący wejść nieco wcześniej niżby nam wypadało. Po
prostu tuż przed nami była trzyosobowa rodzina, która w całości nie mogła już
wejść do windy, a nie chcieli się rozdzielać, zostali więc, a my weszliśmy
zamiast nich. Droga powrotna to dwie opcje - ponownie winda lub schody.
Oczywiście wybraliśmy schody. Tym sposobem mogliśmy podziwiać nie tylko widoki
ze szczytu (no, prawie) wieży, ale też z okienek i balkoników rozsianych po
drodze w dół. Dawało nam to niezwykłe widoki nie tyle na miasto, co na
pojedyncze elementy składające się na tę niezwykłą budowlę.
Gdy wychodziliśmy z Sagrada Familia zrobiło się już dość późno, a my jeszcze
chcieliśmy dotrzeć do Parku Guell. No i dotarliśmy i to jeszcze przed zmrokiem.
Po wcześniejszych odwiedzinach w muzeach prezentujących życie i twórczość
Antonio Gaudiego inaczej patrzyliśmy na jego projekty w parku. Najpierw
widzieliśmy szkice, poznaliśmy źródła jego pomysłów, a teraz mogliśmy ich
dotknąć.
Noc zastała nas w parku. Opuściliśmy nieoświetlone alejki i metrem wróciliśmy
nad morze.
Dzień 4.
Rankiem po porannej kąpieli w morzu ruszamy dalej na południe. Po drodze
uzupełniliśmy tylko zapasy i przejechaliśmy do Tarragony. Zanim
ruszyliśmy na podbój starożytnego Rzymu w postaci nadmorskiego amfiteatru i
nieczynnego już akweduktu, dla nabrania sił i odświeżenia się znów zażyliśmy
morskiej kąpieli.
W końcu dla nas wakacje to nie tylko wylegiwanie się na plaży, więc wczesnym
popołudniem znaleźliśmy się w centrum miasta. Przypadkowo trafiliśmy na godziny
darmowego parkowania, więc nie musieliśmy szukać tańszych odleglejszych
parkingów. Kilka kroków i znaleźliśmy się ponad ruinami rzymskiego amfiteatru
(fot.). Ze względu na prace renowacyjne na terenie
obiektu za zwiedzanie nie trzeba było płacić. Hm, kolejne zaoszczędzone grosze.
Foldery nie kłamały tym razem. Amfiteatr znajduje się nad brzegiem morza, od
którego oddziela go tylko pasmo drogi. Zniszczona przez czas kamienna budowla
nie jest duża i imponująca, ale jej położenie rekompensuje te braki.
Po obejrzeniu amfiteatru wyjechaliśmy z miasta, by zatrzymać się ledwie kilka
kilometrów od niego w zacisznym zagajniku, który niegdyś stanowił część ogrodu,
czy może raczej parku. Wijąca się w cieniu sosen ścieżka doprowadziła nas do
przepięknego fragmentu akweduktu (fot.). Obeszliśmy go
dokoła z dołu, przeszliśmy jego szczytem. Nasze cienie na ziemi wyglądały jak
dwa małe punkciki.
Gdy już przed ósmą opuszczaliśmy akwedukt zaczęła się niezbyt miła przygoda pod
tytułem "Zerwała nam się linka gazu". Musieliśmy zadzwonić do naszego
ubezpieczyciela assistance. Rozdzielono nas z naszym autkiem - ono w serwisie w
Tarragonie (tak nam się przynajmniej wydawało), my w hotelu w Reus. Dlaczego aż
tam nas umieszczono - do dziś nie wiemy.
Dzień 5.
Utknęliśmy w Reus na ponad pół dnia. Nikt nie wiedział, gdzie się podział nasz
samochód. Ubezpieczyciel twierdził, że jest w serwisie w Tarragonie. A gdy
dzwoniliśmy do serwisu, to mówiono nam, że takiego auta u siebie nie mają i
nigdy nie mieli. Zmęczeni beznadziejnym oczekiwaniem i nie dającymi rezultatu
telefonami w końcu postanowiliśmy przejąć inicjatywę. Wsiedliśmy w autobus do
Tarragony i pojechaliśmy do serwisu skody. Tam rozpoczęliśmy dokładne śledztwo,
które zaprowadziło nas do sąsiedniego warsztatu, gdzie nasza skodzinka czekała
na nas już naprawiona od rana. Zapłaciliśmy za naprawę i wreszcie mogliśmy
ruszać dalej w trasę. Wstąpiliśmy do hotelu po rzeczy i pognaliśmy na południe.
Późnym popołudniem mijaliśmy Deltaebre. Zastanawiałam się nawet, czy się tam nie
zatrzymać, ale mieliśmy jednodniowe opóźnienie. Zrezygnowaliśmy z podziwiania
delty.
Dzień 6.
Oddaliliśmy się nieco od morza i wspinaliśmy na górki. W skwarze błądziliśmy po
miasteczku Xativa usiłując znaleźć drogę (kiepsko oznakowaną) na zamek. W
końcu udało nam się zdobyć upragniony szczyt i rozpoczęliśmy wędrówkę pomiędzy
dwoma grzbietami, na których rozsiadło się zamczysko (fot.).
Dziś zostały już tylko malownicze ruiny, poprzetykane odtworzonymi małymi
ogródkami. Żar lał się z nieba, a turystów nie brakowało, nie było tłoku, ale
jednak wciąż z kimś się mijaliśmy pomiędzy kamiennymi murami.
Pchaliśmy się dalej w góry. Po drodze w oczy rzuciło nam się rzeczne kąpielisko
w cieniu olbrzymich skał. O niczym innym nie marzyliśmy w tym upale. Woda w
rzece była lodowata i boska. Choć trudno nazwać to rozlewisko rzeką, ale do tego
jeszcze wrócę.
Po krótkiej przerwie kontynuowaliśmy jazdę do malowniczej miejscowości
Bocairent, by zobaczyć wykutą w skale arenę. Arena była zamknięta
(otwarte tylko przez godzinę, czy dwie w niedziele), za to odwiedziliśmy Covetes
dels Moros (fot.) - wykutych w litej skale 53
niewielkich pomieszczeń. Wydrążone jako pojedyncze komnatki, w późniejszym
okresie zostały połączone siecią poziomych i pionowych otworów, łączących je w
istny labirynt.
Zabawa z przedzieraniem się prze niego jest przednia, pod warunkiem braku
cierpienia na klaustrofobię.
Już dawno zauważyliśmy wyschnięte koryta rzek. Idąc z miasta do Covetes dels
Moros przekraczaliśmy mostek nad takim pustym korytem. Gdyby zresztą nie mostek,
to można by "rzekę" przegapić. Przewodnik, z którym rozmawialiśmy, przyznał, że
jest to problem i jednocześnie coroczna letnia norma. I przy okazji okazało się,
że ten wyschnięty ciek i skalne kąpielisko, przy którym odpoczywaliśmy, to ta
sama rzeka.
Wróciliśmy nad morze. Przez skórę jedynie przeczuwaliśmy piękne widoki po
drodze, bo za oknami ciemno. Pięliśmy się górską drogą, oplatającą skalne
wzniesienie. Aż mnie korciło, żeby wracać rankiem tą samą drogą. Ze względu na
objazdy w wybranym miejscu wylądowaliśmy późno wieczorem.
Dzień 7.
Dzień wstał pochmurny, ale szybko się rozjaśniło. Goniąc czas pognaliśmy do
Calpe. Tam ponad miastem i wybrzeżem góruje biała skała Ifach
(fot.) - symbol Costa Blanca. Skała jest jednocześnie
rezerwatem przyrody, do którego wstęp jest kontrolowany.
Samo miasto nas nie interesowało, lecz właśnie biała skała. Od razu więc tam
się wybraliśmy. Okazało się, że w danej chwili wejść nie mogliśmy, musieliśmy
sobie zarezerwować wejście na późniejszą godzinę. Oczekując na naszą kolej znów
popędziliśmy na plażę. Po kąpieli, gdy nadszedł czas, rozpoczęliśmy wspinaczkę
na szczyt Ifach.
Trasa wspinaczki podzielona jest na dwie części, które rozgranicza wykuty w
skale tunel. Część pierwsza - rekreacyjna, prosta, spacerowa. To utwardzona
droga, wijąca się łagodnie serpentynami, z drewnianymi barierkami wzdłóż całej
swej długości. Wygody i luksusy kończą się wraz z początkiem tunelu. Podłoze
stanowi nierówna, śliska skała. I tak zostaje. Po wyjściu z tunelu trzeba
przejść po umykających spod nóg kamieniach tworzących wąziutką ścieżkę nad
przepaścią. Dużą pomoc stanowią liny. Nieco dalej szlak się rozdwaja.
Płaska ścieżka, częściowo skryta w cieniu drzew, prowadzi na zawieszony wysoko
nad lustrem wody cypelek. Po drodze poza wszędobylskimi ogromnymi mewami udało
nam się zobaczyć też dzikiego kota.
Druga trasa to kamienny szlak wiodący na sam szczyt skały. Tu trzeba się już
nieco wysilić, to już jest wspinaczka. Ale nagroda na szczycie w postaci
wspaniałego widoku, warta jest tej odrobiny trudu.
Po zejściu na dół, znów wylądowaliśmy na plaży. Zmyliśmy z siebie pot,
odpoczęliśmy chwilę w popołudniowym słońcu i ruszyliśmy dalej. Czekała nas
daleka droga, a wyjątkowo mieliśmy zarezerwowane wejście do zamku i nie
chcieliśmy tej rezerwacji utracić.
Dzień 8.
Jechaliśmy pół nocy, żeby się nie spóźnić. I udało nam się. Przed ósmą rano
znaleźliśmy się przed kasami Alhambry (fot.).
Do kasy z rezerwacją stało nas kilka osób, do kas bez rezerwacji - dziki tłum.
Zastanawiałam się nawet przez moment, o której zjawili się tam ci pierwsi z
kolejki.
Gdy tylko wpuścili nas do środka spokojnym krokiem powędrowaliśmy wprost do
Pałacu Nasrida, jedynego obiektu w Alhambrze ze ściśle określoną godziną
wejścia. To właściwie cały kompleks pałacowy. Z zewnątrz nijakie mury,
obdrapane, zniszczone, szare. Ale to, co najpiękniejsze, skryte jest
wewnątrz.
Komnaty, dziedzińce (kto nie słyszał o Dziedzińcu Lwów czy Mirtów), przebogata
ornamentyka. I wszechobecna woda. Szumiąca, szemrząca, kapiąca. Przepływająca
wszędzie. Szliśmy powoli, powolutku, by jak najdłużej cieszyć oczy
najpiękniejszymi wnętrzami pałacowymi, jakie do tej pory widzieliśmy.
Aż w końcu wyszliśmy do ogrodów. Pozostał za nami pałac ze snów i teraz już
mogliśmy dowolnie łazić po całym kompleksie Alhambry. Zajrzeliśmy do
sąsiadującego z Pałacem Nasrida Pałacu Karlosa IV. No cóż, z zewnątrz
czworoboczna bryła, wewnątrz otoczony kolumnadą okrągły dziedziniec. Nic, co
mogłoby nas poruszyć. W podziemiach muzeum opowiadające historię miasta i
kompleksu pałaców.
Ogrodami przeszliśmy w stronę Generalife (fot.) - willi
sułtanów Granady, otoczonej tarsowymi ogrodami. I tu wszędzie pełno jest wody.
Zgodnie z namową przewodnika wspięliśmy się na wyższe tarasy Wodnymi Schodami
(fot.).
W kamiennych poręczach, szemrząc orzeźwiająco, spływa woda. Można iść na górę i
moczyć palce dłoni w chłodnym strumyku.
Przed trzecią popołudniu opuściliśmy Alhambrę i Grenadę. Właściwie, to w mieście
nawet się nie zatrzymywaliśmy. Wyruszyliśmy w stronę wybrzeża.
Dojechaliśmy do Nerija - chcieliśmy zobaczyć jaskinie. Bez zbędnego
ociągania
się kupiliśmy bilety i zeszliśmy do podziemnego świata. Sama forma zwiedzania
nieco nas zaskoczyła - wpuszczono nas tam samopas, nie zabroniono robić zdjęć.
Żadnej strefy przejściowej, żadnego przewodnika, żadnego gromadzenia określonej
liczby turystów na jedno wejście. Za to kilka kroków od wejścia oślepił
nas potężny, niespodziewany błysk. Zrobili nam zdjęcie, jak w parku rozrywki.
Efekty tego wszystkiego widać było już na pierwszy rzut oka. Cały czas
oświetlone ściany i strop jaskini pokrywały zielone plamy mchów. Nacieki,
owszem, piękne, ale brakowało nam tu atmosfery zwykłej dla podziemnych komnat,
gdzie na chwilę tylko z wiecznego mroku wyłaniają się stalaktyty,
stalagmity, czy kolumny.
Po wyjściu na powierzchnię urządziliśmy sobie mały piknik przy jednym z
drewnianych stolików w cieniu wysokich drzew.
Dzień 9.
No i proszę, znalazła się granica, na której sprawdzane są nasze paszporty. Z
rana wjechaliśmy na niewielki skrawek ziemi zwany Gibraltarem.
Dzień znów zaczął się pochmurnie. Ale nic to, zostawiliśmy skodę na parkingu i
ruszyliśmy do 100-tonowego działa. No cóż, dla miłośników militariów i historii
wojskowości to może i jest atrakcja. Dla nas było to działo jak działo.
Od działa potuptaliśmy spokonie do dolnej stacji kolejki linowej wiodącej na
szczyt Skały(fot.). Kupiliśmy bilety w jedną stronę i
wjechaliśmy w chmury i mgły, za którymi skrywał się szczyt. Czekał tam na nas
komitet powitalny pod postacią zwinnych małp (fot.),
swoistego symbolu Giraltaru. Przy stacji kolejki jest też sklepik z pamiątkami i
bar. Zewsząd krzyczały do nas wielkimi literami plakaty ostrzegawcze. Generalnie
znaczenie miały takie - nie karmić małp (kara!) i nie wychodzić na zewnątrz z
jedzeniem, bo małpy kradną i mogą być nawet agresywne.
Porzuciliśmy stację kolejki i ruszyliśmy w stronę St. Michael's Cave. Po drodze
wspięliśmy się do punktu widokowego, z którego podobno widać afrykański brzeg.
Sprawdzić nie mogliśmy, bo nawet nie widzieliśmy brzegu morskiego u stóp skały -
takie były chmury. Za to od strony kontynentu wypogodziło się i ląd oświetlało
słońce. Staliśmy na granicy słońca i chmur (fot.).
Po drodze do jaskini znów napotkaliśmy stada małp wyrywających ludzion torby,
skaczących z ramion na ramiona i głowy. A ludzie
byli zachwyceni, jak dzieci w najlepszym lunaparku.
Jaskinia Św. Michała (fot.) już nas nie zadziwiła
zielenią roślin porastających ściany i nacieki. Nie po zaznajomieniu się z jej
historią. Od czasów wiktoriańskich urządzane były i są (profesjonalna widownia,
reflektory, scena) w jej wnętrzu koncerty i przedstawienia.
Z Jaskini prznieśliśmy się na drugi koniec Skały do wydrążonych w jej wnętrzu
tuneli wojskowych. Od tuneli już powędrowaliśmy prosto na dół, do miasta.
Zachciało nam się delfiniego safari (fot.). Poszliśmy
więc do portu i udało nam się załapać na ostatni tego dnia rejs w jednej z firm.
Dla zachęty i na koniec dnia nawet dostaliśmy sporą zniżkę. Pomimo naprawdę
sporego ruchu w Zatoce bez problemu napotkaliśmy stado tych morskich ssaków.
Na dobre zakończenie dnia przejechaliśmy skodą do Europa Point, do latarni
morskiej (fot.), a potem objechaliśmy Skałę dookoła. Na
noc wróciliśmy do Hiszpanii, ponownie przejeżdżając pas startowy gibraltarskiego
lotniska (fot.).
Dzień 10.
Od rana szwędamy się po Tarifie . Zrobiliśmy zakupy, odwiedziliśmy
informację turystyczną, wybraliśmy się na cypelek, gdzie Atlantyk spotyka się z
Morzem Śródziemnym i które stanowi najdalej na południe wysunięty skrawek
kontynentalnej Europy (fot.). Pojeździliśmy wzdłuż
wybrzeża, poznając oferty wypożyczalni sprzętu windsurfingowego. Aż Jacek
znalazł wypożyczlanię, której sprzęt i warunki wypożyczania najbardziej mu
odpowiadały i poszedł na wodę. Ja zostałam na brzegu i leżąc sobie w cieniu
sosnen oddawałam się słodkiemu lenistwu, tak żadkiemu na naszych wyjazdach.
Wieczorem w mieście popytaliśmy o pogodę i prognozy wiatrów na kolejne dni. W
efekcie wylądowaliśmy na promie do Maroka .
Ponieważ był już wieczór, a do tego opóźnienie, nie miałam możliwości
podziwiania obu kontynentów jednocześnie ze środka cieśniny. Widziałam tylko
majaczące gdzieś w oddali światełka marokańskiego miasta, może nawet Tangeru.
Zresztą czasu na podziwianie widoków za bardzo nie było, bo w czasie
przeprawy musieliśmy wypełnić kilka formularzy - imigracyjne osobowe i jeszcze
jeden na samochód. Mieliśmy z tym niejaki problem, bo nie było formularzy w
wersji angielskojęzycznej. Były tylko po arabsku i francusku. A żadnego z tych
języków nie znamy.
Szczęśliwie udało nam się powypełniać papiery, dzięki czemu bez przeszkód
wjechaliśmy do Maroka i zaczęła się nasza maleńska afrykańska przygoda.
Dzień 11.
Jechaliśmy w kierunku Asilah i dalej przez Lixus do Laroche. Miejscowości, jak
miejscowości. Tyle, że wszędzie pełno śmieci. Jak na wysypisku. I nikt się tym
nie przejmuje. Za to w każdej miejscowości (co potwierdziło się i później) na
rondzie czy skrzyżowaniu policja. A na rogatkach zatrzymywali samochody
sprawdzając papiery, ale nie nas, tylko miejscowych. Jakoś na ich widok zrobiło
nam się lepiej. Wcześniej nieco baliśmy się Maroka, ale teraz poczuliśmy, że
jest tu bezpiecznie.
Przy drogach porozkładane są stragany z cebulą, melonami, kolorowymi
kapeluszami. Choć słowo stragan w niektórych przypadkach, to za mocne słowo. Po
prostu często jest to stos melonów i leżący w cieniu drzewa marokańczyk.
Wymijaliśmy ludzi jadących na osłach (fot.), lub
prowadzących te zwierzęta obładowane jakimiś wielkimi pakunkami. Mijaliśmy
tereny rolnicze, już po zbiorach, słoma złożona w przypominające chaty stosy
(fot.).
Zastanawialiśmy się nad zwiedzaniem Volubilis, ale w końcu
stwierdziliśmy, że jak już zwiedzamy rzymskie pozostałości w każdym z krajów, do
których starożytni dotarli, to dlaczego nie w Afryce. I tak w okolicach południa
rozpoczęliśmy spacer w palącym słońcu pomiędzy pozostałościami rzymskiego miasta
(fot.). Na szczycie jednej z kolumn uwiły gniazdo
bociany, które wcale nie zamierzały nigdzie z Afryki emigrować.
Tuż obok Volubilis na zboczu wzgórza rozsiadło się miasto Moulaj Idris z
uroczą, pełną krętych uliczek mediną i okrągłym meczetem (fot.). Trafił nam się tu mały przewodnik, który mówił po
angielsku dokładnie tyle, ile my po francusku. Jakoś jednak się dogadaliśmy i za
kilka groszy oprowadzi nas po mieście.
Niedaleko też było Meknes z jednym z nielicznych mauzoleów, do których
wstęp mają niewierni. Kolejny dopiero bodajże w Casablance, a tam się nie
wybieraliśmy. Trochę się pogubiliśmy (mieliśmy niezbyt dokładny plan miasta),
ale w końcu dotarliśmy do mauzoleum Mulaja Ismaila (fot.). I tu mogliśmy tak naprawdę zachłysnąć się pięknem
zdobień wnętrz. Po prostu nie można było oderwać od tych ażurowych wzorów oczu.
Pod stopami chłód wyłożonej niezwykle piękną i misterną mozaiką podłogi.
Mogliśmy wejść do mauzoleum bez problemu na kilka dziedzińców i do kilku komnat,
ale nie do najważniejszej sali, w której spoczywa święty. Tam już wstęp tylko
dla muzułmanów. Po wyjściu ze świątymi połaziliśmy jeszcze trochę po mieście i
nawet udało nam się przydybać tradycyjnego sprzedawcę wody (fot.) w bajecznie kolorowym kapeluszu, obwieszonego
miedzianymi naczynkami.
Do Fezu zostało nam jeszcze ładny kawałek drogi, więc z Meknes wyruszyliśmy
jeszcze popołudniu.
Dzień 12.
Medina w Fezie to istny labirynt wąskich uliczek i zaułków. I jest to
też jeden wielki suk. Istnieje w zasadzie tylko jeden sposób na dostarczenie tu
towarów - transport ośli (fot.). Co chwila trzeba
schodzić z drogi czworonożnym dostawcom. Ciekawie robi się w przypadku korka -
spotkanie już trzech obładowanych osiołków, podążających w dwóch przeciwnych
kierunakch czasem może spowodować mini-zator. Sprawnie i szybko jest on jednak
rozładowywany.
Chcieliśmy zwiedzić udostępnioną dla turystów szkołę koraniczną. No cóż,
zamknięta do odwołania z powodu remontu. Musieliśmy zadowolić się kolejnymi
placami, uliczkami i straganami. No i oczywiście nie mogliśmy przegapić słynnych
fezkich garbarni (fot.). Można je oglądać z tarasów na
dachach sąsiednich budynków. A czuć je już z daleka. Jeśli ma się jakieś
wątpliwości, to wystarczy iść za nosem.
Minęło ledwo południe, a mnie już ta plątanina uliczek zmęczyła. Nie było
problemu ze słońcem, zawsze znalazł się jakiś cień. Wyszliśmy więc z mediny i
udaliśmy się na szczyt Borge Nord, skąd mogliśmy podziwiać rozległą panoramę
miasta. Nie mieliśmy już sił ani ochoty zaglądać do Nowego Miasta. Uzupełniliśmy
w supermarkecie zapas wody i pojechaliśmy w kierunku gór - do Chefchaouen.
Gdzieś po drodze spostrzegliśmy rzekę, w której nawet płynęła woda. I kąpali się
w niej ludzie. Też tak chcieliśmy. Zjechaliśmy więc z drogi i już po chwili
zanurzyliśmy się w mętne, ale przyjemnie mokre i chłodne wody.
Dzień 13.
Zaparkowaliśmy zaraz przy bramie do błękitnej mediny, z której słynie
Chefchaouen. Wszystko jest tam malowane na niebiesko (fot.)- drzwi, okna, ściany, schody, chodniki. W
odróżnienieu od brudnej bieli, która już przeszła w szarość, medin w innych
miastach (Fez czy Moulaj Idris) ten błękit to swobodny oddech i odpoczynek.
Odpoczynek także od natłoku ludzi i zgiełku. Fakt, że było jeszcze dość
wcześnie, nie umniejsza jednak panującego tam spokoju. Przeszliśmy całą medinę,
aż wyszliśmy nad rzekę. Okrzyczane wodospady, to niewielkie progi wodne,
częściowo zasłoniete przez konary niskich drzew i krzewów. I na dokładkę
zaśmiecone plastikowymi butelkami, workami, papierami. To przed mostem. Z za
mostem pralnia (fot.). Dla nas to coś niesamowitego. Ja
przecież już sobie nie wyobrażam codziennego życia bez bieżącej wody i pralki
automatycznej.
Po przekorczeniu rzeki weszliśmy na szlak prowadzący w góry. Jacek miał wielką
ochotę dotrzeć na szczyt. Ale było już południe i ja zaczynałam konać w coraz
wyższej temperaturze. Przed nami tylko nagie skały, żadnych dających cień w
czasie wyprawy drzew. Odmówiłam. Weszliśmy tylko kawałek, mijając się z idącymi
w dół na targ ludźmi i jednym pasterzem kóz prowadzącym swe stadko.
W drodze powrotnej do samochodu kupiliśmy płaski okrągły chlebek i dwa kawałki
placka z kuskus. Oba kawałki zjadł Jacek, bo, choć smaczne, to mnie nie chciały
z tego gorąca przelecieć przez gardło. Ja wolałam posilić się soczystymi
winogronami.
W końcu opuściliśmy Chefchaouen i pognaliśmy górskimi drogami nad morze. Przed
naszymi oczyma przesuwały się przepiękne widoki, czerwone skały (fot.), kaniony z na wpół wyschniętymi rzekami. Mijaliśmy
wioski, w których górowały ponad wszystkim innym wieże meczetów. Aż dotarliśmy
do wybrzeża. I ta trasa miała swój urok - z jednej strony czerwona ziemia,
wypalone słońcem pola i gaje oliwne, z drugiej daleko w dole lazur Morza
Śródziemnego. Zatrzymaliśmy się nawet w jednym z nadmorskich "kurortów", żeby
zajrzeć na plażę. No cóż. Brudny piasek, schowane pod parasolami, zasłaniające
całe ciała marokanki. Tylko dzieciaki jak to dzieciaki latały porozbierane (do
strojów kąpielowych oczywiście) i pluskały się w wodzie.
Tak brzegiem morza dojechaliśmy do Teruel, a z tamtąd pognaliśmy prościutko do
Tangeru, gdzie wydaliśmy resztę pieniędzy na kolację i znów wieczorem
(niestety) wjechaliśmy na prom.
Dzień 14.
I znów znaleźliśmy się w Europie, w Hiszpani, w Tarifie. Do południa się
po prostu wałęsaliśmy tu i ówdzie. A gdy się rozwiało, to Jacek znów poszedł
pływać na desce. A dla mnie znów nastał czas lenistwa i nic nie robienia.
Dzień 15.
Jacek nie miał ochoty siedzieć na plaży i czekać, czy powieje, czy nie. A według
prognoz na wiatr się jednak nie zanosiło. Zwinęliśmy więc manatki - jak to się
mówi - i pojechaliśmy do Sewilli. Trafem zaparkowaliśmy niedaleko areny i
tuż obok wypożyczalni Segwayów. Spodobało nam się zwiedzanie miasta w tej
formie, więc zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę na wieczór.
Zajrzeliśmy od razu na arenę (fot.). Nigby byśmy tam
nie weszli na walkę byków, ale pusty obiekt obejrzeliśmy z dużą przyjemnością.
Stamtąd poszliśmy do Katedry (fot.), ale głodni po
drodze zatrzymaliśmy się coś zjeść. Jacek po opowieściach przewodniczki w arenie
nabrał ochoty na byczy ogon, co też sobie zamówił. Ja zadowoliłam się omletem.
Okazało się, że katedrę już zamknęli (a to dopiero wczesne popołudnie). Trudno,
obejrzeliśmy ją tylko z zewnątrz. Poszliśmy więc do Alkazar - zamku królewskiego
w stylu mudejar (fot.). Nie tak piękny jak Alhambra,
ale swój urok też miał.
Aż nadszedł czas na naszą wyprawę na Segwayach (fot.).
Stawiliśmy się w biurze kilka minut przed czasem. Najpierw obowiązkowy
instruktarz użytkowania i bezpieczeństwa i wyruszamy. Super pojazdy i wspaniała
jazda - polecamy każdemu.
Dzień 16.
Wjechaliśmy do La Manchy, krainy Don Kichota. Krajobraz jest lekko
pofalowany łagodnymi wzgórzami. Nie ma tu lasów skrywajacych świat poza
drzewami. Tylko pola, łąki i hulający (mniej więcej) wiatr. Dobra kraina dla
wiatraków. Te stare o brzuchatych białych korpusach stoją wciąż w kilku
miejscach. Ale ich przyszpilowane skrzydła nie obracają się już. Stanowią
jedynie ślady historii i atrakcje turystyczne.
Naszą mini wędrówkę śladem Don Kichota zaczęliśmy w Puerto Lapice -
sennej miejscowości słynącej z oberży, którą zwariowany rycerz wziął za kasztel.
Ściany mieszczącej się tu obecnie restauracji i podwórza zdobią ceramiczne
płytki z wyobrażeniem Don Kichota i jego wiernego giermka (fot.), czasem wraz z cytatami z książki. Zresztą nie tylko
tu widać rycerza. Przed oberżą stoi jego pomnik, a na centralnym placu ustawione
w czworobok ławki jako oparcia mają streszczoną w ceramicznych obrazkach całą
opowieść.
Z Puerto Lapice przejechaliśmy na spotkanie ze smokami - czyli wiatrakami, z
którymi tak namiętnie walczył błędny rycerz - do Consuegra. W miasteczku
nad brzegiem rzeki akurat odbywał się jarmark średnioweiczny. Przeszliśmy wzdłuż
straganów, ale nie było to wydarzenie powalające na kolana. Wybraliśmy się więc
prosto na wzgórze, na którym stoją wiatraki (fot.).
Kolejną grupę wiatraków spotkaliśmy po drodze w Campo de Criptana, gdzie
zatrzymaliśmy się na chwilę.
Gorąco i strasznie (nikt tu nie mówi po angielsku) jest w głębi półwyspu, więc
postanowiliśmy wrócić na wybrzeże.
Dzień 17.
Coś zaczęła nam się psuć pogoda. Poranne zachmurzenie nie chciało przejść, z
południa szły ciężkie deszczowe chmury. Od rana szwędaliśmy się po delcie
Ebry .Trochę nad rzeką, trochę przy rozlewiskach, trochę na wybrzeżu w
rezerwacie pełnym białych plam soli w miejscach, gdzie woda odparowała.
Przejeżdżaliśmy przez laguny pełne różowych flamingów.
Zmęczyły nas korki na drodze wiądącej przez nadmorskie miejscowości,
więc wyskoczyliśmy na trasę szybkiego ruchu. Wracamy na północ, omijamy
Barcelonę i udajemy się do Figueres.
Dzień 18.
W Figueres interesowała nas w zasadzie jedna rzecz - muzeum Salvadora
Dali (fot.). Ponieważ zjawiliśmy się tam z samego rana,
nie mieliśmy żadnych problemów z wejściem do śrokda. Ale kilkanaście minut
później już zaczęły się tworzyć przed kasami kolejki, które sięgały sąsiednich
ulic. Budynek też się zaraz zatłoczył. Kilka pięter pokręconych ryskunków i
instalacji genialnego artysty zajęło nam nieco czasu. To muzeum jednak, jak cała
sztuka Dalego, nie jest dla każdego. A na pewno nie dla małych dzieci, które
nudząc się szaleją i przeszkadzają wszystkim dokoła. Ich mamy (jakoś ojcowie
się tym nie przejmowali) dotrzymywały im kroku krzykiem usiłując przywołać je do
porządku, powodując w ten sposób jeszcze więcej zamieszania.
Wydawało nam się, że udało nam się przeczekać deszcz w budynku muzeum. Gdy
wyszliśmy, już nie padało, zza chmur zaczęło przebijać się słońce, mogliśmy
zdjąć kurtki. Postanowiliśmy więc skorzystać z okazji i zajrzeć jeszcze do
rozległego fortu (fot.). Przypominał on nam ten z Fort
George w Szkocji. Tak samo rozległy, położony nad brzegiem morza. Podobne
potężne ziemne wały i wieżyczki strażnicze. Tyle tylko, że fort w Figueres jest
bardziej zniszczony, tylko niewielki procent zabudowań jest zagospodarowany.
Reszta to już prawie ruina. Na szczęście ta ruina posiada jednak dachy, pod
które mogliśmy uciec przed ulewą.
No i skończyły się nasze wojaże po Hiszpani. Figueres było ostatnim
przystankiem. Popołudniu wjechaliśmy na terytorium Francji.
Dzień 19.
Od samego rana buszejmy po Saint-Tropez . Zupełnie przez przypadek
zaparkowaliśmy tuż pod samym budynkiem żandarmierii - tej z filmów (fot.). Nic tu nie ma, nic sie nie dzieje, poza szybkimi
zdjęciami grupek turystów. Zresztą spacerując po mieście nigdzie nie
natrafiliśmy na żadne ślady słynnego Żandarma. Oj, nie dba o niego i swą legendę
Saint-Tropez.
Od posterunku jest tylko kilka kroków do portu, w którym obok maleńkich
drewnianych łódeczek (fot.), stoją luskusowe jachty
motorowe. Warto przespacerować się po murze do małej latarni stojącej u
wyjścia z portu. Warto też zagłębić się w gąszcz uliczek starego miasta, pełnych
kwiatów i słońca (fot.). Zewsząd praktycznie widać
żółto-pomarańczową dzwonnicę XVII-wiecznego kościoła (fot.). Wspięliśmy się na wgórze z cytadelą, którą w ramach
spaceru okrążyliśmy. Najpiękniejsze były widoki na błękitne wody poznaczone
bielą żagli.
Opuściliśmy w końcu Saint-Tropez i skierowaliśmy się w stronę Cannes. Po
drodze zatrzymaliśmy się na małe plażowanko i w ten sposób do stolicy filmu
dotarliśmy o zmierzchu. Nie omiaszkaliśmy wybrać się na wieczorny spacer
tętniącymi życiem ulicami miasta.
Dzień 19.
Po co przyjeżdża się do Cannes? Oczywiście ze względu na X muzę - film. A ta i
jej gwiazdy obecne są w tym mieście na każdym kroku. Począwszy od pałacu
festiwalowego, czerwonego dywanu i alei gwiazd (fot.),
po ich portrety i sceny filmowe wymalowane na ścianach budynków.
Po odfajkowaniu obowiązkowego zejścia pokrytymi czerwonym dywanem
schodami i przymierzenia się do odcisków dłoni wybranych sław ruszyliśmy na
spacer po mieście. Szybko nam się to znudziło, wróciliśmy więc do portu i
wybraliśmy się na rejs na wyspę św. Małgorzaty, żeby obejrzeć celę, w
której, przed przewiezieniem do Bastylii, przebywał Człowiek w Masce. Wyspa ma
charakter
wielkiego parku z wyraźnie oznaczonymi i nazwanymi alejami, miejscami
piknikowymi i kilkoma atrakcjami, wśród których wyróżnia się stary Fort Royal
(fot.). To w jednej z jego cel zamknięty był tajemniczy
więzień.
Zwłaszcza jedna z alei szczególnie przypadła nam do gustu - Aleja Eukaliptusowa.
Nazwa oczywiście od rosnących w niej eukaliptusów (fot.). Jeśli ktoś nie potrafi rozpozanć eukaliptusa po
kształcie i kolorze pnia, liści, po budowie drzewa, to z całą pewnością rozpozna
po zapachu.
I choć dzień od samego rana był pochmurny i nawet w mieście nas nieco zmoczył
mały deszczyk, to spacer po wyspie odbył się bez takich "atrakcji". Gdy
wróciliśmy na stały ląd, zapakowaliśmy się w samochód i ruszyli do ostatniego
przystanku naszych tegorocznych wakacji - Monako.
Na miejsce dotarliśmy po wyczerpującej swym powolnym tempem jeździe w
autostradowych korkach. Za to już po kilku minutach jazdy przez księstwo
znaleźliśmy się w Monte Carlo pod słynnym kasynem. Było już po zmierzchu
i wszystkie budynki lśniły w blasku reflektorów, nawet drzewa w parku zostały
podświetlone(fot.).
Szybko znaleźliśmy jakieś miejsce, żeby zaparkować i wybraliśmy się na nocny
spacer po Monte Carlo.
Dzień 20.
Okrążenie ulicznym torem F1 zaliczyliśmy ze dwa razy - raz samochodem, a raz
pieszo. No dobra, pieszo tylko fragmenty. Dzięki temu mogliśmy spokojnie
podziwiać piękne, zadbane ulice i budynki oraz liczne rzeźby (fot.). Część z nich to brązowe postaci słynnych kirowców -
zwycięzców poszczególnych wyscigów F1, w swych lśniących maszynach (fot.).
Zwiedzanie zaczęliśmy od prywatnej kolekcji samochodów Księcia Rainiera,
uzdostępnionej dla turystów. A ponieważ muzeum znajduje się tuż przy
supermarkecie, przy okazji po wyjściu zrobiliśmy małe zakupy. Czyli połączenie
przyjemnego z pożytecznym.
Stamtąd wspięliśmy się na szczyt wzniesienia. Chcieliśmy zdążyć na zmianę warty
przed wejściem do Pałacu Ksiącęcego (fot.). Zajęliśmy
strategiczne miejsce, dbając by słońce było nieco z tyłu i by nikt nie
przesłaniał mi widoku. Ubrani na biało gwardziści sprawnie przekazali wartę. 5
minut i już po wszystkim. Teraz mogliśmy spokojnie wejść do Pałacu. Szkoda
tylko, że nie wolno wewnątrz robić zdjęć. Co jak co, ale dziedziniec i
zewnętrzne galerie są wspaniałe.
Zeszliśmy do portu (fot.). A tam mały lunapark.
Atrakcje w większości dla dzieci. Była jednak jedna taka dla tych wiekszych,
głównie chłopców. Chociaż dziewczynki też się tam trafiły. Pewien sprytny
człowiek udostępniał turystom swoje ferrari.
Były dwie zasadnicze opcje - tańsza (35 euro)- jedziesz jako pasażer i droższa
(70 euro)- jedziesz jako kierowca. Cena niewygórowana, więc amatorów zrobienia
kółka po torze F1 w ferrari (muszę dodać - cabrio, żeby każdy mógł Cię w tym
aucie zobaczyć)nie brakowało. Jacek też chciał się przejechać, ale nie na
zakorkowanych ulicach ze średnią prędkością 10 - 20 km na godzinę. On chciałby
zobaczyć, co ten samochód potrafi po wciśnięciu pedału gazu do samej podłogi.
Nie ma sprawy - za chyba 200 euro można było wyjechać na godzinę na autostradę i
poszaleć w ten sposób. Ale były też terminy - najbliższy wolny za jakieś dwa
dni. A za dwa dni to my musieliśmy już być w pracy.
Łażąc po mieście zajrzeliśmy też po drodze do japońskiego ogrodu (fot.). Prześliczny.
Aż popołudniu postanowiliśmy wybrać się do Kasyna. Nie byle jakiego, ale
właśnie tego jedynego - Monte Carlo (fot.). Nie ma
sprawy - wejśc może każdy po okazaniu dowodu tożsamości i uiszczeniu opłaty za
wejście. Rzecz jasna nie wszystkie pomieszczenia udostępnione są takim zwykłym
grajkom. Ale te kilka sal robi swym wystrojem wrażenie. Połaziliśmy pomiędzy
stolikami, poprzyglądaliśmy się różnym technikom gry w ruletkę, Jacek jeszcze
trochę popatrzył jak grali w oczko, ale mnie karty nie interesują. Wróciliśmy do
ruletki.
Wyszliśmy z kasyna z taką samą ilością pieniędzy z jaką weszliśmy - mniej
więcej, z naciskiem na nieco mniej. Każdy tam wyciąga rękę po napiwki (czasem
miałam wrażenie że tylko za to, że jest i się uśmiecha) i chyba nie ma
możliwości, żeby się bez nich nie obeszło. Nawet w wyłożonej marmurami toalecie.
Ogólnie podsumowaliśmy, że jest to miejsce dla wyjątkowych snobów. Już więcej
się tam nie wybieramy, nie nasz typ rozrywki.
Posiedzieliśmy nieco w kasynie, aż na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Czas
nieubłaganie płynął i musieliśmy zbierać się w drogę powrotną do domu. Jeszcze
tylko kilka setek kilometrów autostrad i już koniec naszych wakacji.
|