fotopodróże
  GŁÓWNA
  HOME  
  GALERIA
  GALLERY  
  VIDEO
  VIDEO  
  PODRÓŻE
    TRAVEL  
  PUBLIKACJE
    PUBLICATIONS  
  O NAS
    ABOUT US  
  NASZ HONKER
    OUR HONKER  
  LINKI
    LINKS  
  KONTAKT
  CONTACT  

Albania AlbaniaAL
Belgia Belgium Belgia BE
Chorwacja Croatia Chorwacja HR
Czarnogóra CzarnogóraMNE
Dania Denmark Dania DK
Estonia Estonia EE
Finlandia Finland Finladnia FI
Francja France Francja FR
Gibraltar Gibraltar GI
Grecja Grece GrecjaGR
Grenlandia Greenland GrenlandiaGL
Gruzja Georgia GruzjaGEO
Hiszpania Spain Hiszpania ES
Irlandia Ireland IrlandiaIRL
Islandia Iceland IslandiaIS
Litwa Lithuania LitwaLT
Łotwa Latvia Łotwa LV
Macedonia MacedoniaMK
Malta MaltaM
Maroko Morocco Maroko MA
Mołdawia Moldova Mołdawia MD
Monako Monaco Monako MC
Niemcy Germany Niemcy DE
Norwegia Norway Norwegia NO
Portugalia Portugal PortugaliaP
Rumunia Romania Rumunia RO
Serbia SerbiaSRB
Słowacja Slovakia SłowacjaSK
Szwecja Sweden Szwecja SE
Turcja Turkey TurcjaTR
Wielka Brytania Great Britain Wlk. Brytania GB
Włochy Italy  Włochy IT
Wyspy Owcze Faroe Islands  Wyspy OwczeFO
2006
HISZPANIA - GIBRALTAR - MAROKO - FRANCJA - MONAKO
Spain - Gibraltar - Morocco - France - Monaco

Galeria zdjęć - Hiszpania / Gallery - Spain
Galeria zdjęć - Gibraltar / Gallery - Gibraltar
Galeria zdjęć - Maroko / Gallery - Morocco
Galeria zdjęć - Francja / Gallery - France
Galeria zdjęć - Monako / Gallery - Monaco

Not avilable in English.

Tam między innymi byliśmy:

Hiszpania

Maroko

Termin: sierpień 2006r.

Nasza życiowa podróż odbywała się w etapach przerywanych na kilka miesięcy w celu uzupełnienia funduszy, którą to czynność potocznie nazywa się pracą. Z tego powodu naszą podróż północ-południe, rozpoczętą w 2005 roku wyprawą na Przylądek Północny, podjęliśmy z końcem lipca 2006. Kierunek był oczywisty - najbardziej na południe wysunięta część kontynentalnej Europy, czyli hiszpańska Tarifa. A będąc już tak daleko na południu i tylko o krok od Afryki, zdecydowaliśmy się zrobić ten krok. Tym sposobem przeprawiliśmy się do Maroka i zwiedzili północny skrawek tego państwa.
Czekał nas szmat drogi i niezliczona liczba miejsc do odwiedzenia i szlaków do przejścia. Jednak, gdy ma się do dyspozycji tylko kilka dni, nie da się zobaczyć wszystkiego i zatrzymać wszędzie, musieliśmy więc z bólem serca pominąć znaczną część czekających w Hiszpanii i Maroku na podróżników atrakcji.
A cała historia wyglądała tak ...

Dzień 1.
Zaczynamy bicie rekordów - pierwszym pewnym jest wyjazd z domu już o 9:30 i zero zawracania. Po prostu stanowczo stwierdziłam, że nie wracamy, choćbyśmy nie wiadomo czego zapomnieli - najważniejsze, czyli dokumenty i pieniądze, mieliśmy z całą pewnością, a wszystko inne można kupić.
Dzięki naszym nowym autostradom droga do granicy zleciała szybko i o 14:20 znaleźliśmy się na terenie Niemiec.
Przed nami kawał drogi, kilometry i kilometry autostrad.

Dzień 2.
Przed siódmą rano wyjechaliśmy spod Freiburga i niedługo potem przekroczyliśmy granicę francuską. Tu z pewnych przyczyn zjechaliśmy z autostrady, co zakończyło się tym, że przez kolejne 3 godziny pokonaliśmy zabójczy dystans 100 km. Po kolejnych 100 km (tym razem przejechanych znacznie szybciej) wróciliśmy na autostradę i zaczęliśmy odrabiać stratę czasu z poranka. Nawet nie zatrzymaliśmy się, gdy rzuciły nam się w oczy wyrastające wprost ze skały mury zamku, a w jego cieniu przycupnięte, szare jak otaczające je skały, miasteczko (nawet już nie pamiętam nazwy).
Dzięki temu o 18:30 znaleźliśmy się na granicy hiszpańskiej, a o dziewiątej wieczorem na obrzeżach Barcelony. Chcieliśmy jeszcze tego dnia zobaczyć Magiczną Fontannę, więc ścigaliśmy się z czasem na Rondzie i zakorkowanych ulicach miasta. Na Plac Hiszpański dotarliśmy jednak na czas. Zostawiliśmy skodę na podziemnym parkingu (pod samą prawie fontanną) i już byliśmy na placu, na którym zbierał się tłum. W miarę jak się ściemniało coraz jaśniej błyszczały podświetlane strumienie wody, a plac ciemniał od gromadzących się ludzi. Udało mi się zająć w miarę strategiczną pozycję (najlepsze miejsca już były zajęte) i wyjęłam naszą cyfrówkę i uruchomiłam nagrywanie.
Po pokazie, gdy opadły kolorowe wody i ucichła muzyka, Jacek powiedział tylko jedno - być w Barcelonie i nie zobaczyć Magicznej Fontanny, to wielkie nieporozumienie. My byliśmy tak zachwyceni, że zostaliśmy na dwa kolejne pokazy, aż w końcu wybiła północ i tłum widzów zaczął się powoli rozchodzić. Znużeni całodzienną jazdą również udaliśmy się na spoczynek.
Ze względu na brak czasu przed Fontanną i późną porą po pokazach darowaliśmy sobie szukanie zwykłego noclegu i wylądowaliśmy w "Hotelu Plaża". Szybka kąpiel w morzu i prysznic, a potem już tylko kołysanka szumu morza do snu.

Dzień 3.
Pierwsze, co zobaczyliśmy rano po otworzeniu oczu, to piasek tuż przy twarzy i znów kąpiel w morzu, prysznic i śniadanie na plaży. Znaleźliśmy miły darmowy parking niedaleko morza, gdzie zostawiliśmy auto i powędrowaliśmy brzegiem w stronę centrum.
Przeszliśmy dzielnicą zwaną Barceloneta, aż dowędrowaliśmy do portu. W tym miejscu skręciliśmy w stronę Dzielnicy Gotyckiej. Spacerując wąskimi uliczkami dotarliśmy do Plaça del Rei. Otoczony ze wszystkich stron wysokimi, szarymi ścianami plac zrobił na mnie spore wrażenie. Ponury, jednostajny w kolorystyce i braku zdobień. Ale właśnie to wszystko razem mi się w nim podobało. Plac był wyjątkowo pusty, ledwie kilka osób się po nim kręciło. Pośrodku, w cieniu, siedziała dziewczyna, czy raczej młoda kobieta, i grała na gitarze. Klasyczne utwory hiszpańskich mistrzów. Znałam kilka z nich, Jacek znał prawie wszystkie. Nie potrzeba było nagłośnienia, którego zresztą nie było, by muzyka docierała do najodleglejszych zakątków placu. Jego akustyka jest wręcz koncertowa.
Śladem innych nielicznych turystów, przysiedliśmy w cieniu na schodach i przy dźwiękach gitary spożyliśmy romantyczne drugie śniadanie.
Wychodząc z placu dźwięczącą monetą wyraziliśmy swoje uznanie i podziękowanie artystce.
Ruszyliśmy dalej uliczkami Gotyckiej Dzielnicy w stronę Katedry, mijając po drodze Ratusz Miejski przy Plaça de Sant Jaume. Do Katedry doszliśmy z boku, a raczej prawie od tyłu. Pospacerowaliśmy po krużgankach i udostępnionych salach klasztornych. Jak w opowieściach znajomych, pośrodku zamkniętego dziedzińca pasły się gęsi. Przeszliśmy przez Katedrę i wyszliśmy frontowymi drzwiami na spory plac pełen ludzi. Część z nich po prostu siedziała i relaksowała się, część (spora) stała w kolejce do wejścia do Katedry, część pracowała na życie sprzedając pozostałym różne drobiazgi. Jak i w innych miejscach miasta i tu co kilkanaście metrów stał jakiś mim.
Znów poszwędaliśmy się wąskimi, ocienionymi uliczkami średniowiecznej części miasta (fot.). Aż zachciało nam się zakupów, a konkretnie owoców. Słyszeliśmy, że przy bulwarze La Rambla jest kryte targowisko. Wyszliśmy na bulwar z jednej z przecznic i od razu znaleźliśmy się w niezmierzonym tłumie ludzi. Tu mim znajdował się zaraz obok kolejnego mima, sklepiki z pamiątkami, kanarkami i czym tylko się dało jeden obok drugiego. Wejście na targowisko dało się łatwo odnaleźć. A tam - wszystko czego tylko dusza zapragnie (fot.). Starym, zwyczajem najpierw obeszliśmy całość porównując owoce i ceny na różnych stoiskach. Aż wróciliśmy do tego, które najbardziej nam przypadło do gustu. Kilka brzoskwiń i kilogram winogron, to było to. Nasz prowiant na resztę dnia. Robiło się coraz goręcej i nie mieliśmy już ochoty na konkretniejsze potrawy. Z Rambli ruszyliśmy dalej. Do Palau de la Musica Catalana nie wchodziliśmy (i tak było zamknięte). Ograniczyliśmy się do obejrzenia budynku z zewnątrz. Jacek w zachwyt nie wpadł na jego widok. Za bardzo pstrokaty - taki wydał wyrok. Taki jest jednak jego urok i wyjątkowość.
Spod Palau de la Musicana ... powędrowaliśmy dalej. Zaledwie kilka przecznic (tak nam się wydawało patrząc na plan) dzieliło nas od Złotej Dzielnicy, w której stoją domy projektu Gaudiego. Pierwszym, który napotkaliśmy był Casa Batllo z kolejką turystów stojących do kasy przez całą długość ulicy. Nieco nas to zniechęciło. Ograniczyliśmy się więc jedynie do podziwiania budowli z zewnątrz, mówiąc sobie, że do środka wejdziemy później - jak nam czasu wystarczy.
Po kilku więc minutach ruszyliśmy dalej do Casa Mila, zwanego też La Pedrera (fot.). Tu już bez kolejki weszliśmy do środka. Z zewnątrz budynek jest nieco mniej imponujący, wnętrza z wiadomych powodów porównać nie mogę. Mieszkanie jak to mieszkanie - zbiór pomieszczeń nanizanych na nitkę długiego, zakręconego korytarza. O wiele ciekawsze okazało się poddasze. Tu nasze wyobraźnie zaczęły ostro pracować i zagospodarowywać dostępną powierzchnię. Powierzchnia ta już była zresztą zagospodarowana, ale jako muzeum pełne makiet i projektów genialnego projektanta. Najważniejsze jednak i tak było dopiero przed nami -fantazyjny dach Casa Mila.
Pełen dziwnych figur i tworów dach Casa Mila sam w sobie jest wart odwiedzin. Spacer po nim to spacer po tajemniczym, kamiennym ogrodzie. A na dodatek podziwiać można panoramę miasta z wybijającymi się ponad wszystko inne wieżami Sagrada Familia.
Jedyną rzeczą, jaka mnie osobiście przeszkadzała w cieszeniu się w pełni widokami i niezwykłą wyobraźnią Gaudiego, był upał - żar lejący się z nieba (dokuczający mimo dość silnego wiatru) i gorąco buchające od nagrzanych ścian i chodników. Jacek za to czuł się jak w domu, jemu gorąco nie przeszkadzało absolutnie w niczym.
Pomijając wszystko inne powędrowaliśmy dalej - do Sagrada Familia (fot.). Przed wejściem na teren placu budowy (bo jak to inaczej nazwać?), usiedliśmy na chwilę przy stoliku kafejki, by odpocząć przy porcji lodów. Kilkanaście minut później już przeszliśmy przez bramkę i stanęliśmy w przeraźliwie długiej kolejce do windy, która miała nas wynieść na wyżyny. My chętnie poszlibyśmy pieszo po schodach, jednak nie było takiej opcji. By nie marnować bezproduktywnie czasu w posuwającej się ślimaczym tempem kolejce, zostawiłam w niej Jacka, a sama ruszyłam obejrzeć budowlę. W środku niewiele było do zobaczenia, a to co było i tak w większości zasłaniały gęsto ustawione rusztowania. Jednak prześwitywały pomiędzy nimi białe kolumny i błękit nieba.
Do Sagrada podeszliśmy od strony, gdzie powitała nas fasada jakby wykuta z gładkiego kamienia, do powierzchni którego przykleiły się postaci o ostrych i prostych kształtach. Gdy wyszłam z budynku drugim wyjściem po przeciwnej stronie, wydawało mi się, że to zupełnie inny świat. Jacek tę fasadę określił mianem nie wykończonej lepianki, którą ktoś postawił rzucając na stos garście błota. A pomiędzy tymi packami powklejane zostały rzeźbione sceny biblijne. W podziemiach odkryłam kolejne muzeum poświęcone Gaudiemu i jego dziełom. Jednak jego zwiedzenie zostawiłam na później, bym mogła zrobić to razem z Jackiem. Gdy wróciłam, to okazało się, że Jacek stoi praktycznie w tym samym miejscu, w którym go zostawiłam. Kiepsko to rokowało na nasz plan dalszego zwiedzania - nie przewidywaliśmy tak długich okresów oczekiwania na cokolwiek. Wysoka wieża nęciła jednak bardzo obietnicą wspaniałych widoków, więc zastąpiłam Jacka w kolejce. Udało mi się usiąść na kamiennej ławce i zrezygnowana wachlowałam się kapeluszem, podczas gdy Jacek zwiedzał kościół.
Nie wiem na czym rzecz polegała, ale kolejka nagle zaczęła się posuwać dość szybko. Tak szybko, że nawet myślałam, że jeszcze moment i Jacek nie zdąży na windę. Na szczęście jednak zdążył. Ponieważ winda mieści tylko 6 osób plus pracownika obsługi (który zresztą pobierał dodatkową opłatę za wyjazd windą na wieżę), udało nam się niechcący wejść nieco wcześniej niżby nam wypadało. Po prostu tuż przed nami była trzyosobowa rodzina, która w całości nie mogła już wejść do windy, a nie chcieli się rozdzielać, zostali więc, a my weszliśmy zamiast nich. Droga powrotna to dwie opcje - ponownie winda lub schody. Oczywiście wybraliśmy schody. Tym sposobem mogliśmy podziwiać nie tylko widoki ze szczytu (no, prawie) wieży, ale też z okienek i balkoników rozsianych po drodze w dół. Dawało nam to niezwykłe widoki nie tyle na miasto, co na pojedyncze elementy składające się na tę niezwykłą budowlę.
Gdy wychodziliśmy z Sagrada Familia zrobiło się już dość późno, a my jeszcze chcieliśmy dotrzeć do Parku Guell. No i dotarliśmy i to jeszcze przed zmrokiem. Po wcześniejszych odwiedzinach w muzeach prezentujących życie i twórczość Antonio Gaudiego inaczej patrzyliśmy na jego projekty w parku. Najpierw widzieliśmy szkice, poznaliśmy źródła jego pomysłów, a teraz mogliśmy ich dotknąć.
Noc zastała nas w parku. Opuściliśmy nieoświetlone alejki i metrem wróciliśmy nad morze.

Dzień 4.
Rankiem po porannej kąpieli w morzu ruszamy dalej na południe. Po drodze uzupełniliśmy tylko zapasy i przejechaliśmy do Tarragony. Zanim ruszyliśmy na podbój starożytnego Rzymu w postaci nadmorskiego amfiteatru i nieczynnego już akweduktu, dla nabrania sił i odświeżenia się znów zażyliśmy morskiej kąpieli.
W końcu dla nas wakacje to nie tylko wylegiwanie się na plaży, więc wczesnym popołudniem znaleźliśmy się w centrum miasta. Przypadkowo trafiliśmy na godziny darmowego parkowania, więc nie musieliśmy szukać tańszych odleglejszych parkingów. Kilka kroków i znaleźliśmy się ponad ruinami rzymskiego amfiteatru (fot.). Ze względu na prace renowacyjne na terenie obiektu za zwiedzanie nie trzeba było płacić. Hm, kolejne zaoszczędzone grosze.
Foldery nie kłamały tym razem. Amfiteatr znajduje się nad brzegiem morza, od którego oddziela go tylko pasmo drogi. Zniszczona przez czas kamienna budowla nie jest duża i imponująca, ale jej położenie rekompensuje te braki.
Po obejrzeniu amfiteatru wyjechaliśmy z miasta, by zatrzymać się ledwie kilka kilometrów od niego w zacisznym zagajniku, który niegdyś stanowił część ogrodu, czy może raczej parku. Wijąca się w cieniu sosen ścieżka doprowadziła nas do przepięknego fragmentu akweduktu (fot.). Obeszliśmy go dokoła z dołu, przeszliśmy jego szczytem. Nasze cienie na ziemi wyglądały jak dwa małe punkciki.
Gdy już przed ósmą opuszczaliśmy akwedukt zaczęła się niezbyt miła przygoda pod tytułem "Zerwała nam się linka gazu". Musieliśmy zadzwonić do naszego ubezpieczyciela assistance. Rozdzielono nas z naszym autkiem - ono w serwisie w Tarragonie (tak nam się przynajmniej wydawało), my w hotelu w Reus. Dlaczego aż tam nas umieszczono - do dziś nie wiemy.

Dzień 5.
Utknęliśmy w Reus na ponad pół dnia. Nikt nie wiedział, gdzie się podział nasz samochód. Ubezpieczyciel twierdził, że jest w serwisie w Tarragonie. A gdy dzwoniliśmy do serwisu, to mówiono nam, że takiego auta u siebie nie mają i nigdy nie mieli. Zmęczeni beznadziejnym oczekiwaniem i nie dającymi rezultatu telefonami w końcu postanowiliśmy przejąć inicjatywę. Wsiedliśmy w autobus do Tarragony i pojechaliśmy do serwisu skody. Tam rozpoczęliśmy dokładne śledztwo, które zaprowadziło nas do sąsiedniego warsztatu, gdzie nasza skodzinka czekała na nas już naprawiona od rana. Zapłaciliśmy za naprawę i wreszcie mogliśmy ruszać dalej w trasę. Wstąpiliśmy do hotelu po rzeczy i pognaliśmy na południe.
Późnym popołudniem mijaliśmy Deltaebre. Zastanawiałam się nawet, czy się tam nie zatrzymać, ale mieliśmy jednodniowe opóźnienie. Zrezygnowaliśmy z podziwiania delty.

Dzień 6.
Oddaliliśmy się nieco od morza i wspinaliśmy na górki. W skwarze błądziliśmy po miasteczku Xativa usiłując znaleźć drogę (kiepsko oznakowaną) na zamek. W końcu udało nam się zdobyć upragniony szczyt i rozpoczęliśmy wędrówkę pomiędzy dwoma grzbietami, na których rozsiadło się zamczysko (fot.). Dziś zostały już tylko malownicze ruiny, poprzetykane odtworzonymi małymi ogródkami. Żar lał się z nieba, a turystów nie brakowało, nie było tłoku, ale jednak wciąż z kimś się mijaliśmy pomiędzy kamiennymi murami.
Pchaliśmy się dalej w góry. Po drodze w oczy rzuciło nam się rzeczne kąpielisko w cieniu olbrzymich skał. O niczym innym nie marzyliśmy w tym upale. Woda w rzece była lodowata i boska. Choć trudno nazwać to rozlewisko rzeką, ale do tego jeszcze wrócę.
Po krótkiej przerwie kontynuowaliśmy jazdę do malowniczej miejscowości Bocairent, by zobaczyć wykutą w skale arenę. Arena była zamknięta (otwarte tylko przez godzinę, czy dwie w niedziele), za to odwiedziliśmy Covetes dels Moros (fot.) - wykutych w litej skale 53 niewielkich pomieszczeń. Wydrążone jako pojedyncze komnatki, w późniejszym okresie zostały połączone siecią poziomych i pionowych otworów, łączących je w istny labirynt.
Zabawa z przedzieraniem się prze niego jest przednia, pod warunkiem braku cierpienia na klaustrofobię.
Już dawno zauważyliśmy wyschnięte koryta rzek. Idąc z miasta do Covetes dels Moros przekraczaliśmy mostek nad takim pustym korytem. Gdyby zresztą nie mostek, to można by "rzekę" przegapić. Przewodnik, z którym rozmawialiśmy, przyznał, że jest to problem i jednocześnie coroczna letnia norma. I przy okazji okazało się, że ten wyschnięty ciek i skalne kąpielisko, przy którym odpoczywaliśmy, to ta sama rzeka.
Wróciliśmy nad morze. Przez skórę jedynie przeczuwaliśmy piękne widoki po drodze, bo za oknami ciemno. Pięliśmy się górską drogą, oplatającą skalne wzniesienie. Aż mnie korciło, żeby wracać rankiem tą samą drogą. Ze względu na objazdy w wybranym miejscu wylądowaliśmy późno wieczorem.

Dzień 7.
Dzień wstał pochmurny, ale szybko się rozjaśniło. Goniąc czas pognaliśmy do Calpe. Tam ponad miastem i wybrzeżem góruje biała skała Ifach (fot.) - symbol Costa Blanca. Skała jest jednocześnie rezerwatem przyrody, do którego wstęp jest kontrolowany.
Samo miasto nas nie interesowało, lecz właśnie biała skała. Od razu więc tam się wybraliśmy. Okazało się, że w danej chwili wejść nie mogliśmy, musieliśmy sobie zarezerwować wejście na późniejszą godzinę. Oczekując na naszą kolej znów popędziliśmy na plażę. Po kąpieli, gdy nadszedł czas, rozpoczęliśmy wspinaczkę na szczyt Ifach.
Trasa wspinaczki podzielona jest na dwie części, które rozgranicza wykuty w skale tunel. Część pierwsza - rekreacyjna, prosta, spacerowa. To utwardzona droga, wijąca się łagodnie serpentynami, z drewnianymi barierkami wzdłóż całej swej długości. Wygody i luksusy kończą się wraz z początkiem tunelu. Podłoze stanowi nierówna, śliska skała. I tak zostaje. Po wyjściu z tunelu trzeba przejść po umykających spod nóg kamieniach tworzących wąziutką ścieżkę nad przepaścią. Dużą pomoc stanowią liny. Nieco dalej szlak się rozdwaja.
Płaska ścieżka, częściowo skryta w cieniu drzew, prowadzi na zawieszony wysoko nad lustrem wody cypelek. Po drodze poza wszędobylskimi ogromnymi mewami udało nam się zobaczyć też dzikiego kota.
Druga trasa to kamienny szlak wiodący na sam szczyt skały. Tu trzeba się już nieco wysilić, to już jest wspinaczka. Ale nagroda na szczycie w postaci wspaniałego widoku, warta jest tej odrobiny trudu.
Po zejściu na dół, znów wylądowaliśmy na plaży. Zmyliśmy z siebie pot, odpoczęliśmy chwilę w popołudniowym słońcu i ruszyliśmy dalej. Czekała nas daleka droga, a wyjątkowo mieliśmy zarezerwowane wejście do zamku i nie chcieliśmy tej rezerwacji utracić.

Dzień 8.
Jechaliśmy pół nocy, żeby się nie spóźnić. I udało nam się. Przed ósmą rano znaleźliśmy się przed kasami Alhambry (fot.). Do kasy z rezerwacją stało nas kilka osób, do kas bez rezerwacji - dziki tłum. Zastanawiałam się nawet przez moment, o której zjawili się tam ci pierwsi z kolejki.
Gdy tylko wpuścili nas do środka spokojnym krokiem powędrowaliśmy wprost do Pałacu Nasrida, jedynego obiektu w Alhambrze ze ściśle określoną godziną wejścia. To właściwie cały kompleks pałacowy. Z zewnątrz nijakie mury, obdrapane, zniszczone, szare. Ale to, co najpiękniejsze, skryte jest wewnątrz.
Komnaty, dziedzińce (kto nie słyszał o Dziedzińcu Lwów czy Mirtów), przebogata ornamentyka. I wszechobecna woda. Szumiąca, szemrząca, kapiąca. Przepływająca wszędzie. Szliśmy powoli, powolutku, by jak najdłużej cieszyć oczy najpiękniejszymi wnętrzami pałacowymi, jakie do tej pory widzieliśmy.
Aż w końcu wyszliśmy do ogrodów. Pozostał za nami pałac ze snów i teraz już mogliśmy dowolnie łazić po całym kompleksie Alhambry. Zajrzeliśmy do sąsiadującego z Pałacem Nasrida Pałacu Karlosa IV. No cóż, z zewnątrz czworoboczna bryła, wewnątrz otoczony kolumnadą okrągły dziedziniec. Nic, co mogłoby nas poruszyć. W podziemiach muzeum opowiadające historię miasta i kompleksu pałaców.
Ogrodami przeszliśmy w stronę Generalife (fot.) - willi sułtanów Granady, otoczonej tarsowymi ogrodami. I tu wszędzie pełno jest wody. Zgodnie z namową przewodnika wspięliśmy się na wyższe tarasy Wodnymi Schodami (fot.). W kamiennych poręczach, szemrząc orzeźwiająco, spływa woda. Można iść na górę i moczyć palce dłoni w chłodnym strumyku.
Przed trzecią popołudniu opuściliśmy Alhambrę i Grenadę. Właściwie, to w mieście nawet się nie zatrzymywaliśmy. Wyruszyliśmy w stronę wybrzeża.
Dojechaliśmy do Nerija - chcieliśmy zobaczyć jaskinie. Bez zbędnego ociągania się kupiliśmy bilety i zeszliśmy do podziemnego świata. Sama forma zwiedzania nieco nas zaskoczyła - wpuszczono nas tam samopas, nie zabroniono robić zdjęć. Żadnej strefy przejściowej, żadnego przewodnika, żadnego gromadzenia określonej liczby turystów na jedno wejście. Za to kilka kroków od wejścia oślepił nas potężny, niespodziewany błysk. Zrobili nam zdjęcie, jak w parku rozrywki.
Efekty tego wszystkiego widać było już na pierwszy rzut oka. Cały czas oświetlone ściany i strop jaskini pokrywały zielone plamy mchów. Nacieki, owszem, piękne, ale brakowało nam tu atmosfery zwykłej dla podziemnych komnat, gdzie na chwilę tylko z wiecznego mroku wyłaniają się stalaktyty, stalagmity, czy kolumny.
Po wyjściu na powierzchnię urządziliśmy sobie mały piknik przy jednym z drewnianych stolików w cieniu wysokich drzew.

Dzień 9.
No i proszę, znalazła się granica, na której sprawdzane są nasze paszporty. Z rana wjechaliśmy na niewielki skrawek ziemi zwany Gibraltarem.
Dzień znów zaczął się pochmurnie. Ale nic to, zostawiliśmy skodę na parkingu i ruszyliśmy do 100-tonowego działa. No cóż, dla miłośników militariów i historii wojskowości to może i jest atrakcja. Dla nas było to działo jak działo.
Od działa potuptaliśmy spokonie do dolnej stacji kolejki linowej wiodącej na szczyt Skały(fot.). Kupiliśmy bilety w jedną stronę i wjechaliśmy w chmury i mgły, za którymi skrywał się szczyt. Czekał tam na nas komitet powitalny pod postacią zwinnych małp (fot.), swoistego symbolu Giraltaru. Przy stacji kolejki jest też sklepik z pamiątkami i bar. Zewsząd krzyczały do nas wielkimi literami plakaty ostrzegawcze. Generalnie znaczenie miały takie - nie karmić małp (kara!) i nie wychodzić na zewnątrz z jedzeniem, bo małpy kradną i mogą być nawet agresywne.
Porzuciliśmy stację kolejki i ruszyliśmy w stronę St. Michael's Cave. Po drodze wspięliśmy się do punktu widokowego, z którego podobno widać afrykański brzeg. Sprawdzić nie mogliśmy, bo nawet nie widzieliśmy brzegu morskiego u stóp skały - takie były chmury. Za to od strony kontynentu wypogodziło się i ląd oświetlało słońce. Staliśmy na granicy słońca i chmur (fot.).
Po drodze do jaskini znów napotkaliśmy stada małp wyrywających ludzion torby, skaczących z ramion na ramiona i głowy. A ludzie byli zachwyceni, jak dzieci w najlepszym lunaparku.
Jaskinia Św. Michała (fot.) już nas nie zadziwiła zielenią roślin porastających ściany i nacieki. Nie po zaznajomieniu się z jej historią. Od czasów wiktoriańskich urządzane były i są (profesjonalna widownia, reflektory, scena) w jej wnętrzu koncerty i przedstawienia.
Z Jaskini prznieśliśmy się na drugi koniec Skały do wydrążonych w jej wnętrzu tuneli wojskowych. Od tuneli już powędrowaliśmy prosto na dół, do miasta. Zachciało nam się delfiniego safari (fot.). Poszliśmy więc do portu i udało nam się załapać na ostatni tego dnia rejs w jednej z firm. Dla zachęty i na koniec dnia nawet dostaliśmy sporą zniżkę. Pomimo naprawdę sporego ruchu w Zatoce bez problemu napotkaliśmy stado tych morskich ssaków.
Na dobre zakończenie dnia przejechaliśmy skodą do Europa Point, do latarni morskiej (fot.), a potem objechaliśmy Skałę dookoła. Na noc wróciliśmy do Hiszpanii, ponownie przejeżdżając pas startowy gibraltarskiego lotniska (fot.).

Dzień 10.
Od rana szwędamy się po Tarifie . Zrobiliśmy zakupy, odwiedziliśmy informację turystyczną, wybraliśmy się na cypelek, gdzie Atlantyk spotyka się z Morzem Śródziemnym i które stanowi najdalej na południe wysunięty skrawek kontynentalnej Europy (fot.). Pojeździliśmy wzdłuż wybrzeża, poznając oferty wypożyczalni sprzętu windsurfingowego. Aż Jacek znalazł wypożyczlanię, której sprzęt i warunki wypożyczania najbardziej mu odpowiadały i poszedł na wodę. Ja zostałam na brzegu i leżąc sobie w cieniu sosnen oddawałam się słodkiemu lenistwu, tak żadkiemu na naszych wyjazdach.
Wieczorem w mieście popytaliśmy o pogodę i prognozy wiatrów na kolejne dni. W efekcie wylądowaliśmy na promie do Maroka . Ponieważ był już wieczór, a do tego opóźnienie, nie miałam możliwości podziwiania obu kontynentów jednocześnie ze środka cieśniny. Widziałam tylko majaczące gdzieś w oddali światełka marokańskiego miasta, może nawet Tangeru. Zresztą czasu na podziwianie widoków za bardzo nie było, bo w czasie przeprawy musieliśmy wypełnić kilka formularzy - imigracyjne osobowe i jeszcze jeden na samochód. Mieliśmy z tym niejaki problem, bo nie było formularzy w wersji angielskojęzycznej. Były tylko po arabsku i francusku. A żadnego z tych języków nie znamy.
Szczęśliwie udało nam się powypełniać papiery, dzięki czemu bez przeszkód wjechaliśmy do Maroka i zaczęła się nasza maleńska afrykańska przygoda.

Dzień 11.
Jechaliśmy w kierunku Asilah i dalej przez Lixus do Laroche. Miejscowości, jak miejscowości. Tyle, że wszędzie pełno śmieci. Jak na wysypisku. I nikt się tym nie przejmuje. Za to w każdej miejscowości (co potwierdziło się i później) na rondzie czy skrzyżowaniu policja. A na rogatkach zatrzymywali samochody sprawdzając papiery, ale nie nas, tylko miejscowych. Jakoś na ich widok zrobiło nam się lepiej. Wcześniej nieco baliśmy się Maroka, ale teraz poczuliśmy, że jest tu bezpiecznie.
Przy drogach porozkładane są stragany z cebulą, melonami, kolorowymi kapeluszami. Choć słowo stragan w niektórych przypadkach, to za mocne słowo. Po prostu często jest to stos melonów i leżący w cieniu drzewa marokańczyk. Wymijaliśmy ludzi jadących na osłach (fot.), lub prowadzących te zwierzęta obładowane jakimiś wielkimi pakunkami. Mijaliśmy tereny rolnicze, już po zbiorach, słoma złożona w przypominające chaty stosy (fot.).
Zastanawialiśmy się nad zwiedzaniem Volubilis, ale w końcu stwierdziliśmy, że jak już zwiedzamy rzymskie pozostałości w każdym z krajów, do których starożytni dotarli, to dlaczego nie w Afryce. I tak w okolicach południa rozpoczęliśmy spacer w palącym słońcu pomiędzy pozostałościami rzymskiego miasta (fot.). Na szczycie jednej z kolumn uwiły gniazdo bociany, które wcale nie zamierzały nigdzie z Afryki emigrować.
Tuż obok Volubilis na zboczu wzgórza rozsiadło się miasto Moulaj Idris z uroczą, pełną krętych uliczek mediną i okrągłym meczetem (fot.). Trafił nam się tu mały przewodnik, który mówił po angielsku dokładnie tyle, ile my po francusku. Jakoś jednak się dogadaliśmy i za kilka groszy oprowadzi nas po mieście.
Niedaleko też było Meknes z jednym z nielicznych mauzoleów, do których wstęp mają niewierni. Kolejny dopiero bodajże w Casablance, a tam się nie wybieraliśmy. Trochę się pogubiliśmy (mieliśmy niezbyt dokładny plan miasta), ale w końcu dotarliśmy do mauzoleum Mulaja Ismaila (fot.). I tu mogliśmy tak naprawdę zachłysnąć się pięknem zdobień wnętrz. Po prostu nie można było oderwać od tych ażurowych wzorów oczu. Pod stopami chłód wyłożonej niezwykle piękną i misterną mozaiką podłogi. Mogliśmy wejść do mauzoleum bez problemu na kilka dziedzińców i do kilku komnat, ale nie do najważniejszej sali, w której spoczywa święty. Tam już wstęp tylko dla muzułmanów. Po wyjściu ze świątymi połaziliśmy jeszcze trochę po mieście i nawet udało nam się przydybać tradycyjnego sprzedawcę wody (fot.) w bajecznie kolorowym kapeluszu, obwieszonego miedzianymi naczynkami.
Do Fezu zostało nam jeszcze ładny kawałek drogi, więc z Meknes wyruszyliśmy jeszcze popołudniu.

Dzień 12.
Medina w Fezie to istny labirynt wąskich uliczek i zaułków. I jest to też jeden wielki suk. Istnieje w zasadzie tylko jeden sposób na dostarczenie tu towarów - transport ośli (fot.). Co chwila trzeba schodzić z drogi czworonożnym dostawcom. Ciekawie robi się w przypadku korka - spotkanie już trzech obładowanych osiołków, podążających w dwóch przeciwnych kierunakch czasem może spowodować mini-zator. Sprawnie i szybko jest on jednak rozładowywany.
Chcieliśmy zwiedzić udostępnioną dla turystów szkołę koraniczną. No cóż, zamknięta do odwołania z powodu remontu. Musieliśmy zadowolić się kolejnymi placami, uliczkami i straganami. No i oczywiście nie mogliśmy przegapić słynnych fezkich garbarni (fot.). Można je oglądać z tarasów na dachach sąsiednich budynków. A czuć je już z daleka. Jeśli ma się jakieś wątpliwości, to wystarczy iść za nosem.
Minęło ledwo południe, a mnie już ta plątanina uliczek zmęczyła. Nie było problemu ze słońcem, zawsze znalazł się jakiś cień. Wyszliśmy więc z mediny i udaliśmy się na szczyt Borge Nord, skąd mogliśmy podziwiać rozległą panoramę miasta. Nie mieliśmy już sił ani ochoty zaglądać do Nowego Miasta. Uzupełniliśmy w supermarkecie zapas wody i pojechaliśmy w kierunku gór - do Chefchaouen.
Gdzieś po drodze spostrzegliśmy rzekę, w której nawet płynęła woda. I kąpali się w niej ludzie. Też tak chcieliśmy. Zjechaliśmy więc z drogi i już po chwili zanurzyliśmy się w mętne, ale przyjemnie mokre i chłodne wody.

Dzień 13.
Zaparkowaliśmy zaraz przy bramie do błękitnej mediny, z której słynie Chefchaouen. Wszystko jest tam malowane na niebiesko (fot.)- drzwi, okna, ściany, schody, chodniki. W odróżnienieu od brudnej bieli, która już przeszła w szarość, medin w innych miastach (Fez czy Moulaj Idris) ten błękit to swobodny oddech i odpoczynek. Odpoczynek także od natłoku ludzi i zgiełku. Fakt, że było jeszcze dość wcześnie, nie umniejsza jednak panującego tam spokoju. Przeszliśmy całą medinę, aż wyszliśmy nad rzekę. Okrzyczane wodospady, to niewielkie progi wodne, częściowo zasłoniete przez konary niskich drzew i krzewów. I na dokładkę zaśmiecone plastikowymi butelkami, workami, papierami. To przed mostem. Z za mostem pralnia (fot.). Dla nas to coś niesamowitego. Ja przecież już sobie nie wyobrażam codziennego życia bez bieżącej wody i pralki automatycznej.
Po przekorczeniu rzeki weszliśmy na szlak prowadzący w góry. Jacek miał wielką ochotę dotrzeć na szczyt. Ale było już południe i ja zaczynałam konać w coraz wyższej temperaturze. Przed nami tylko nagie skały, żadnych dających cień w czasie wyprawy drzew. Odmówiłam. Weszliśmy tylko kawałek, mijając się z idącymi w dół na targ ludźmi i jednym pasterzem kóz prowadzącym swe stadko.
W drodze powrotnej do samochodu kupiliśmy płaski okrągły chlebek i dwa kawałki placka z kuskus. Oba kawałki zjadł Jacek, bo, choć smaczne, to mnie nie chciały z tego gorąca przelecieć przez gardło. Ja wolałam posilić się soczystymi winogronami.
W końcu opuściliśmy Chefchaouen i pognaliśmy górskimi drogami nad morze. Przed naszymi oczyma przesuwały się przepiękne widoki, czerwone skały (fot.), kaniony z na wpół wyschniętymi rzekami. Mijaliśmy wioski, w których górowały ponad wszystkim innym wieże meczetów. Aż dotarliśmy do wybrzeża. I ta trasa miała swój urok - z jednej strony czerwona ziemia, wypalone słońcem pola i gaje oliwne, z drugiej daleko w dole lazur Morza Śródziemnego. Zatrzymaliśmy się nawet w jednym z nadmorskich "kurortów", żeby zajrzeć na plażę. No cóż. Brudny piasek, schowane pod parasolami, zasłaniające całe ciała marokanki. Tylko dzieciaki jak to dzieciaki latały porozbierane (do strojów kąpielowych oczywiście) i pluskały się w wodzie.
Tak brzegiem morza dojechaliśmy do Teruel, a z tamtąd pognaliśmy prościutko do Tangeru, gdzie wydaliśmy resztę pieniędzy na kolację i znów wieczorem (niestety) wjechaliśmy na prom.

Dzień 14.
I znów znaleźliśmy się w Europie, w Hiszpani, w Tarifie. Do południa się po prostu wałęsaliśmy tu i ówdzie. A gdy się rozwiało, to Jacek znów poszedł pływać na desce. A dla mnie znów nastał czas lenistwa i nic nie robienia.

Dzień 15.
Jacek nie miał ochoty siedzieć na plaży i czekać, czy powieje, czy nie. A według prognoz na wiatr się jednak nie zanosiło. Zwinęliśmy więc manatki - jak to się mówi - i pojechaliśmy do Sewilli. Trafem zaparkowaliśmy niedaleko areny i tuż obok wypożyczalni Segwayów. Spodobało nam się zwiedzanie miasta w tej formie, więc zarezerwowaliśmy sobie wycieczkę na wieczór.
Zajrzeliśmy od razu na arenę (fot.). Nigby byśmy tam nie weszli na walkę byków, ale pusty obiekt obejrzeliśmy z dużą przyjemnością. Stamtąd poszliśmy do Katedry (fot.), ale głodni po drodze zatrzymaliśmy się coś zjeść. Jacek po opowieściach przewodniczki w arenie nabrał ochoty na byczy ogon, co też sobie zamówił. Ja zadowoliłam się omletem. Okazało się, że katedrę już zamknęli (a to dopiero wczesne popołudnie). Trudno, obejrzeliśmy ją tylko z zewnątrz. Poszliśmy więc do Alkazar - zamku królewskiego w stylu mudejar (fot.). Nie tak piękny jak Alhambra, ale swój urok też miał.
Aż nadszedł czas na naszą wyprawę na Segwayach (fot.). Stawiliśmy się w biurze kilka minut przed czasem. Najpierw obowiązkowy instruktarz użytkowania i bezpieczeństwa i wyruszamy. Super pojazdy i wspaniała jazda - polecamy każdemu.

Dzień 16.
Wjechaliśmy do La Manchy, krainy Don Kichota. Krajobraz jest lekko pofalowany łagodnymi wzgórzami. Nie ma tu lasów skrywajacych świat poza drzewami. Tylko pola, łąki i hulający (mniej więcej) wiatr. Dobra kraina dla wiatraków. Te stare o brzuchatych białych korpusach stoją wciąż w kilku miejscach. Ale ich przyszpilowane skrzydła nie obracają się już. Stanowią jedynie ślady historii i atrakcje turystyczne.
Naszą mini wędrówkę śladem Don Kichota zaczęliśmy w Puerto Lapice - sennej miejscowości słynącej z oberży, którą zwariowany rycerz wziął za kasztel. Ściany mieszczącej się tu obecnie restauracji i podwórza zdobią ceramiczne płytki z wyobrażeniem Don Kichota i jego wiernego giermka (fot.), czasem wraz z cytatami z książki. Zresztą nie tylko tu widać rycerza. Przed oberżą stoi jego pomnik, a na centralnym placu ustawione w czworobok ławki jako oparcia mają streszczoną w ceramicznych obrazkach całą opowieść.
Z Puerto Lapice przejechaliśmy na spotkanie ze smokami - czyli wiatrakami, z którymi tak namiętnie walczył błędny rycerz - do Consuegra. W miasteczku nad brzegiem rzeki akurat odbywał się jarmark średnioweiczny. Przeszliśmy wzdłuż straganów, ale nie było to wydarzenie powalające na kolana. Wybraliśmy się więc prosto na wzgórze, na którym stoją wiatraki (fot.).
Kolejną grupę wiatraków spotkaliśmy po drodze w Campo de Criptana, gdzie zatrzymaliśmy się na chwilę.
Gorąco i strasznie (nikt tu nie mówi po angielsku) jest w głębi półwyspu, więc postanowiliśmy wrócić na wybrzeże.

Dzień 17.
Coś zaczęła nam się psuć pogoda. Poranne zachmurzenie nie chciało przejść, z południa szły ciężkie deszczowe chmury. Od rana szwędaliśmy się po delcie Ebry .Trochę nad rzeką, trochę przy rozlewiskach, trochę na wybrzeżu w rezerwacie pełnym białych plam soli w miejscach, gdzie woda odparowała. Przejeżdżaliśmy przez laguny pełne różowych flamingów.
Zmęczyły nas korki na drodze wiądącej przez nadmorskie miejscowości, więc wyskoczyliśmy na trasę szybkiego ruchu. Wracamy na północ, omijamy Barcelonę i udajemy się do Figueres.

Dzień 18.
W Figueres interesowała nas w zasadzie jedna rzecz - muzeum Salvadora Dali (fot.). Ponieważ zjawiliśmy się tam z samego rana, nie mieliśmy żadnych problemów z wejściem do śrokda. Ale kilkanaście minut później już zaczęły się tworzyć przed kasami kolejki, które sięgały sąsiednich ulic. Budynek też się zaraz zatłoczył. Kilka pięter pokręconych ryskunków i instalacji genialnego artysty zajęło nam nieco czasu. To muzeum jednak, jak cała sztuka Dalego, nie jest dla każdego. A na pewno nie dla małych dzieci, które nudząc się szaleją i przeszkadzają wszystkim dokoła. Ich mamy (jakoś ojcowie się tym nie przejmowali) dotrzymywały im kroku krzykiem usiłując przywołać je do porządku, powodując w ten sposób jeszcze więcej zamieszania.
Wydawało nam się, że udało nam się przeczekać deszcz w budynku muzeum. Gdy wyszliśmy, już nie padało, zza chmur zaczęło przebijać się słońce, mogliśmy zdjąć kurtki. Postanowiliśmy więc skorzystać z okazji i zajrzeć jeszcze do rozległego fortu (fot.). Przypominał on nam ten z Fort George w Szkocji. Tak samo rozległy, położony nad brzegiem morza. Podobne potężne ziemne wały i wieżyczki strażnicze. Tyle tylko, że fort w Figueres jest bardziej zniszczony, tylko niewielki procent zabudowań jest zagospodarowany. Reszta to już prawie ruina. Na szczęście ta ruina posiada jednak dachy, pod które mogliśmy uciec przed ulewą.
No i skończyły się nasze wojaże po Hiszpani. Figueres było ostatnim przystankiem. Popołudniu wjechaliśmy na terytorium Francji.

Dzień 19.
Od samego rana buszejmy po Saint-Tropez . Zupełnie przez przypadek zaparkowaliśmy tuż pod samym budynkiem żandarmierii - tej z filmów (fot.). Nic tu nie ma, nic sie nie dzieje, poza szybkimi zdjęciami grupek turystów. Zresztą spacerując po mieście nigdzie nie natrafiliśmy na żadne ślady słynnego Żandarma. Oj, nie dba o niego i swą legendę Saint-Tropez.
Od posterunku jest tylko kilka kroków do portu, w którym obok maleńkich drewnianych łódeczek (fot.), stoją luskusowe jachty motorowe. Warto przespacerować się po murze do małej latarni stojącej u wyjścia z portu. Warto też zagłębić się w gąszcz uliczek starego miasta, pełnych kwiatów i słońca (fot.). Zewsząd praktycznie widać żółto-pomarańczową dzwonnicę XVII-wiecznego kościoła (fot.). Wspięliśmy się na wgórze z cytadelą, którą w ramach spaceru okrążyliśmy. Najpiękniejsze były widoki na błękitne wody poznaczone bielą żagli.
Opuściliśmy w końcu Saint-Tropez i skierowaliśmy się w stronę Cannes. Po drodze zatrzymaliśmy się na małe plażowanko i w ten sposób do stolicy filmu dotarliśmy o zmierzchu. Nie omiaszkaliśmy wybrać się na wieczorny spacer tętniącymi życiem ulicami miasta.

Dzień 19.
Po co przyjeżdża się do Cannes? Oczywiście ze względu na X muzę - film. A ta i jej gwiazdy obecne są w tym mieście na każdym kroku. Począwszy od pałacu festiwalowego, czerwonego dywanu i alei gwiazd (fot.), po ich portrety i sceny filmowe wymalowane na ścianach budynków.
Po odfajkowaniu obowiązkowego zejścia pokrytymi czerwonym dywanem schodami i przymierzenia się do odcisków dłoni wybranych sław ruszyliśmy na spacer po mieście. Szybko nam się to znudziło, wróciliśmy więc do portu i wybraliśmy się na rejs na wyspę św. Małgorzaty, żeby obejrzeć celę, w której, przed przewiezieniem do Bastylii, przebywał Człowiek w Masce. Wyspa ma charakter wielkiego parku z wyraźnie oznaczonymi i nazwanymi alejami, miejscami piknikowymi i kilkoma atrakcjami, wśród których wyróżnia się stary Fort Royal (fot.). To w jednej z jego cel zamknięty był tajemniczy więzień.
Zwłaszcza jedna z alei szczególnie przypadła nam do gustu - Aleja Eukaliptusowa. Nazwa oczywiście od rosnących w niej eukaliptusów (fot.). Jeśli ktoś nie potrafi rozpozanć eukaliptusa po kształcie i kolorze pnia, liści, po budowie drzewa, to z całą pewnością rozpozna po zapachu.
I choć dzień od samego rana był pochmurny i nawet w mieście nas nieco zmoczył mały deszczyk, to spacer po wyspie odbył się bez takich "atrakcji". Gdy wróciliśmy na stały ląd, zapakowaliśmy się w samochód i ruszyli do ostatniego przystanku naszych tegorocznych wakacji - Monako.
Na miejsce dotarliśmy po wyczerpującej swym powolnym tempem jeździe w autostradowych korkach. Za to już po kilku minutach jazdy przez księstwo znaleźliśmy się w Monte Carlo pod słynnym kasynem. Było już po zmierzchu i wszystkie budynki lśniły w blasku reflektorów, nawet drzewa w parku zostały podświetlone(fot.). Szybko znaleźliśmy jakieś miejsce, żeby zaparkować i wybraliśmy się na nocny spacer po Monte Carlo.

Dzień 20.
Okrążenie ulicznym torem F1 zaliczyliśmy ze dwa razy - raz samochodem, a raz pieszo. No dobra, pieszo tylko fragmenty. Dzięki temu mogliśmy spokojnie podziwiać piękne, zadbane ulice i budynki oraz liczne rzeźby (fot.). Część z nich to brązowe postaci słynnych kirowców - zwycięzców poszczególnych wyscigów F1, w swych lśniących maszynach (fot.).
Zwiedzanie zaczęliśmy od prywatnej kolekcji samochodów Księcia Rainiera, uzdostępnionej dla turystów. A ponieważ muzeum znajduje się tuż przy supermarkecie, przy okazji po wyjściu zrobiliśmy małe zakupy. Czyli połączenie przyjemnego z pożytecznym.
Stamtąd wspięliśmy się na szczyt wzniesienia. Chcieliśmy zdążyć na zmianę warty przed wejściem do Pałacu Ksiącęcego (fot.). Zajęliśmy strategiczne miejsce, dbając by słońce było nieco z tyłu i by nikt nie przesłaniał mi widoku. Ubrani na biało gwardziści sprawnie przekazali wartę. 5 minut i już po wszystkim. Teraz mogliśmy spokojnie wejść do Pałacu. Szkoda tylko, że nie wolno wewnątrz robić zdjęć. Co jak co, ale dziedziniec i zewnętrzne galerie są wspaniałe.
Zeszliśmy do portu (fot.). A tam mały lunapark. Atrakcje w większości dla dzieci. Była jednak jedna taka dla tych wiekszych, głównie chłopców. Chociaż dziewczynki też się tam trafiły. Pewien sprytny człowiek udostępniał turystom swoje ferrari. Były dwie zasadnicze opcje - tańsza (35 euro)- jedziesz jako pasażer i droższa (70 euro)- jedziesz jako kierowca. Cena niewygórowana, więc amatorów zrobienia kółka po torze F1 w ferrari (muszę dodać - cabrio, żeby każdy mógł Cię w tym aucie zobaczyć)nie brakowało. Jacek też chciał się przejechać, ale nie na zakorkowanych ulicach ze średnią prędkością 10 - 20 km na godzinę. On chciałby zobaczyć, co ten samochód potrafi po wciśnięciu pedału gazu do samej podłogi. Nie ma sprawy - za chyba 200 euro można było wyjechać na godzinę na autostradę i poszaleć w ten sposób. Ale były też terminy - najbliższy wolny za jakieś dwa dni. A za dwa dni to my musieliśmy już być w pracy.
Łażąc po mieście zajrzeliśmy też po drodze do japońskiego ogrodu (fot.). Prześliczny.
Aż popołudniu postanowiliśmy wybrać się do Kasyna. Nie byle jakiego, ale właśnie tego jedynego - Monte Carlo (fot.). Nie ma sprawy - wejśc może każdy po okazaniu dowodu tożsamości i uiszczeniu opłaty za wejście. Rzecz jasna nie wszystkie pomieszczenia udostępnione są takim zwykłym grajkom. Ale te kilka sal robi swym wystrojem wrażenie. Połaziliśmy pomiędzy stolikami, poprzyglądaliśmy się różnym technikom gry w ruletkę, Jacek jeszcze trochę popatrzył jak grali w oczko, ale mnie karty nie interesują. Wróciliśmy do ruletki.
Wyszliśmy z kasyna z taką samą ilością pieniędzy z jaką weszliśmy - mniej więcej, z naciskiem na nieco mniej. Każdy tam wyciąga rękę po napiwki (czasem miałam wrażenie że tylko za to, że jest i się uśmiecha) i chyba nie ma możliwości, żeby się bez nich nie obeszło. Nawet w wyłożonej marmurami toalecie. Ogólnie podsumowaliśmy, że jest to miejsce dla wyjątkowych snobów. Już więcej się tam nie wybieramy, nie nasz typ rozrywki.
Posiedzieliśmy nieco w kasynie, aż na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Czas nieubłaganie płynął i musieliśmy zbierać się w drogę powrotną do domu. Jeszcze tylko kilka setek kilometrów autostrad i już koniec naszych wakacji.


Kontakt: aleksandra.cebo@wp.pl, jpielgrzym@wp.pl

POLECANE STRONY
     Agencja ubezpieczeniowa www.jpielgrzym.pl        

Copyrigth © Aleksandra Cebo