Tam między innymi byliśmy:
Korsyka
Sardynia
Malta
Sycylia
Termin: sierpień
2011
Zaczyna nam już brakować pomysłów na wyjazdy. Może nie tyle pomysłów, co miejsc w czasowym zasięgu odległości od domu. Przyzwyczailiśmy się do podróżowania swoim pojazdem i ilość nie odwiedzonych przez nas miejsc w rozsądnej odległości skurczyła się niesamowicie.
Ponieważ nie potrafiliśmy sami wybrać nic z tych kilku pozostałych miejsc, urządziliśmy sobie dwa dni przed wyjazdem losowanie i padło na wyspy Morza Śródziemnego - Korsykę, Sardynię, a jak już one to w pobliżu są jeszcze Sycylia i Malta. Jak już zwiedzać, to wszystkie.
Przy czym atrakcje na poszczególnych wyspach znajdowaliśmy sobie na bieżąco, nie bardzo wiedząc co nas czeka za kolejnym przysłowiowym zakrętem. Czyli praktycznie jak w tej piosence z kreskówki, która mogłaby stać się mottem naszej tegorocznej wyprawy:
Jak fajnie nie znać celu swej podróży!
Kiedy celu się nie zna, to droga się nigdy nie dłuży!
I nie ważne jakie landy właśnie przemierzasz!
Nic nie zaskoczy cię, jeśli nie wiesz dokąd zmierzasz.
Przed siebie więc idź, tak jakbyś już nie wiedział nic.
Jak Eskimos, co przez pół roku marzy, żeby nastał świt.
Przekonaj się sam i zaufaj nam, razem spędźmy czas
chodząc tutaj i tam;
jak fajnie nie znać celu swej podróży!
Dzień 1.
Tym razem brakło czasu na dokończenie swoich ważnych spraw w piątek i sobotnie przedpołudnie spędzamy jeszcze krzątając się po domu, robiąc ostatnie przelewy i załatwiając ostatnie sprawy.
Za to popołudniu już gnamy (jeśli tak można powiedzieć o polskich drogach) w kierunku południowej granicy. Po stronie czeskiej robi się lepiej - droga szersza, prostsza - jednym słowem od granicy mamy autostradę i można wreszcie podgonić.
Dzień 2.
Cały dzień na autostradach. Aż popołudniu docieramy do Livorno i podjeżdżamy prościutko na terminal i z biegu ustawiamy się w kolejce na prom. Zanim przyjdzie nasza kolej, by się odmeldować załodze, zdążam bez problemu kupić bilety. Jeszcze tylko kilka godzin rejsu i późno wieczorem zjeżdżamy na korsykański ląd w Bascie. Zmęczeni jedziemy za kampami (one zazwyczaj dobrze wiedzą, gdzie się przytulić na noc w takich okolicznościach) i szybko znajdujemy sobie przytulny kącik.
Dzień 3.
Po małym zastanowieniu się i przejrzeniu z grubsza przewodnika wyjeżdżamy z miasta bez zwiedzania i kierujemy się na północ w kierunku czubka "palca".
Wspinamy się więc wschodnim wybrzeżem, czasem tylko zjeżdżając nieco w bok. Taką małą pętelkę zrobiliśmy w okolicy wioski Cagnano, w której podobno (wg któryś kolejnych badań) przyszedł na świat mały-wielki Napoleon. W wiosce nie ma ta ten temat nawet śladu, ale wycieczka przez las jest przyjemnym urozmaiceniem.
Po wykręceniu koła wracamy nad morze i pniemy się dalej na północ wyspy. Naszym następnym przystankiem jest Macciagio, gdzie nabieramy ochoty na obiad. Niestety, zbyt szybki wybór nie jest dobrą opcją, bo żadne z zamówionych dań nie spełnia naszych oczekiwań i prawie wszystko zostawiamy na talerzach, a z knajpy wychodzimy głodni. Napychamy się na pocieszenie deserem, czyli ogromną porcją lodów.
Po raz pierwszy na tych wakacjach i na Korsyce zjeżdżamy z asfaltu i piaskową drogą wjeżdżamy na teren Tamarone. Na wielkim parkingu z wielkim trudem znajdujemy kilka centymetrów wolnego miejsca do zaparkowania Potwora - widać, że na pobliskich plażach wylegują się tłumy ludzi.
Sami zaczynamy od kąpieli w morzu, ale wysychanie zostawiamy na drogę. Wyruszamy szlakiem wiodącym szczytem klifów do kaplicy St. Maria i znajdujących się niedaleko od niej ruin genueńskiej wieży strażniczej. Takich wież na Korsyce jest mnóstwo, w znakomitej większości bardzo dobrze zachowanych. W tym jednak przypadku wieży pozostała tylko część, na dokładkę malowniczo stojąca kilka metrów od brzegu, otoczona roziskrzonymi wodami.
Zauważamy też od razu, że w każdej możliwej zatoczce cumuje ogromna ilość jachtów - żaglowych i motorowych. Gdzie okiem sięgnąć, to na falach bujają się smukłe kadłuby. Później, na pozostałych wyspach też zwracaliśmy na to uwagę i jeszcze tylko na Malcie spotkaliśmy takie skupiska jachtów.
Popołudniu wracamy na plażę Tamarone i jeszcze jedna kąpiel i powrót do cywilizacji, tym bardziej, że trzeba zrobić jakieś zapasy, by było co zjeść na śniadanie.
Dzień 4.
Kontynuujemy naszą podróż na najbardziej na północ wysunięty cypel wyspy. I tym sposobem lądujemy w Tollane i Barcaggio - małych, sympatycznych wioskach na końcu świata. Zaraz za Barcaggio robimy sobie przystanek na drugie śniadanie. Zatrzymujemy się na niewielkim poszerzeniu przy drodze i schodzimy na szeroki klif, gdzie siadamy na skałach. Podczas posiłku obserwujemy wędkarzy, którzy ze skał łowią ryby. Podziwiamy pobliską wysepkę Ile de la Giraglia, na szczycie której stoi latarnia morska. Istna sielanka.
W drodze na zachodnią stronę cypla zbaczamy na szutrówkę odbijającą w prawo od głównej drogi. Ciekawi jesteśmy, gdzie nią dotrzemy.
Na pierwszy rzut oka droga wydaje się prosta, jednak po jakimś czasie pojawiają się podjazdy, dziury, nierówności, w pokonaniu których zwykła osobówka miałaby olbrzymie problemy. Ponieważ szlak prowadzi przez góry, jadąc zboczem jednej z nich widzimy na przeciwległym stoku tuman kurzu, pochodzący z więcej niż jednego auta. Po jakimś czasie spotykamy się na wąskim zakręcie - z jednej strony my, z drugiej pięć wypakowanych wyprawowo terenówek na francuskich numerach. Ponieważ, jak już wspomniałam, wąsko było w miejscu spotkania, musieliśmy wszyscy zwolnić, a nawet zatrzymywać się na chwilę, żeby się bezpiecznie poprzepuszczać. Miny niektórych kierowców na nasz widok - może nie bezcenne, ale z pewnością dość ciekawe.
Pozdrowiliśmy się gestami i rozjechali w swoje strony. Jeszcze jakiś czas wędrowaliśmy, aż dotarliśmy do rozjazdu - jedna droga prowadzi w górę, druga w dół. Wybraliśmy wspinaczkę.
Ten szlak zawiódł nas na szczyty, których przedłużeniem okazały się białe, bijące w niebo wieże wiatraków. Znaleźliśmy się w miejscu, z którego mogliśmy zobaczyć oba brzegi cypla - na wschodzie nierówna linia brzegu i błękit wody, na zachodzie dokładnie to samo. Jakoś nam się tak miło i radośnie na duszach zrobiło.
Ponieważ szlak do wiatraków okazał się ślepą uliczką, musieliśmy wrócić do rozwidlenia. Tym razem pojechaliśmy na dół, w kierunku pobliskiej wioski, gdzie niestety skończył się nasz offroad, a ponownie zaczął asfalt.
Jakimś cudem trafiamy z powrotem w miejsce, z którego zjechaliśmy w góry. Tym razem mijamy zjazd i grzecznie jedziemy na zachód, a po dotarciu do końca drogi, czyli do morza obieramy kurs na południe.
Nie ma czego żałować, że droga jest asfaltowa i gładka jak stół. Te serpentyny i zakrętasy, sprawiające, że szara wstęga wije się wzdłuż postrzępionego wybrzeża co zakręt pokazując kolejną zatoczę, kolejne kamienne zbocze, kolejną kamienną wieżę. Wąska i kręta szosa nie pozwala na wyprzedzanie, więc przy spacerowym, widokowym tempie jazdy szybko tworzy się sznurek samochodów. Nikt jednak nie trąbi, nikt się nie denerwuje. W dogodnym miejscu, czy to my, czy ktoś inny jadący na czele takiego sznurka zjeżdżał z drogi przepuszczając jadących za nim. Dawało to też dodatkową okazję do spokojnego podziwiania widoków i robienia zdjęć.
Tak sobie jedziemy aż pod wieczór docieramy do St. Florient, które okazuje się niezwykle gwarnym i tętniącym życiem miastem. Wieczorny spacer po głównych uliczkach i przytulamy się gdzieś na noc.
Dzień 5.
Odbijamy w głąb lądu i bierzemy na cel widokową trasę z Francardo do Callacuccio. Jest to według nas jeden z najpiękniejszych szlaków samochodowych, jaki do tej pory przemierzyliśmy. Na jego urok składa się kilka czynników - wycięcie go w kamiennych zboczach (bardzo dosłownie, co pokazujemy na kilku zdjęciach), szerokość, pozwalająca na minięcie się dwóch samochodów tylko na poszerzeniach w niektórych miejscach i te niekończące się serpentyny. Tej drogi nie da się opisać, ją po prostu trzeba przejechać.
Tym oto krętym sposobem dotarliśmy do zapory w Callacuccio i powstałemu dzięki niej zalewowi. Postanowiliśmy dla odmiany wykąpać się w słodkiej wodzie, więc wyruszyliśmy na objazd zalewu, by znaleźć jakieś coś w rodzaju plaży.
W końcu jedną znajdujemy, jednak nie nadaje się ona do kąpieli, bo bagnisty brzeg opanowany jest przez stado pasących się swobodnie świń. Po kilku fotkach, jedziemy dalej. I znajdujemy ładną, niewielką i piaszczystą plażę, na której nawet wyleguje się kilka osób. Dołączamy do nich spędzając tu kilka leniwych chwil.
W końcu zbieramy się do dalszej drogi i kierujemy się ponownie na zachodnie wybrzeże. Trasa wiodła przez góry pokryte lasem. Przy jednej z przydrożnych polan zamienionych na parking plątało się stadko świń. Zatrzymaliśmy się na chwilę i ledwie Jacek otworzył drzwi, a już ciemnoszary warchlak wspinał się po stopniu do wnętrza. Gdyby samochód był niższy chyba by wskoczył do środka i wylądował na Jacka kolanach. Wyciągnęłam z zapasów otwartą paczkę wyjątkowo niesmacznych herbatników, którymi postanowiliśmy poczęstować śmiałka. Pierwsze ciastko Jacek mu podał, przy czym świniak o mało co nie zmiażdżył mu palców uściskiem ryjka. Kolejne za to już łapał w powietrzu. Szybko do młodego dołączyła reszta rodziny, czyli inne warchlaki i kilka dorosłych świń. Dla każdego znalazło się jakieś ciastko. Poczęstunek szybko się skończył, a ponieważ przyjechał kolejny samochód, łakomczuchy opuściły nas i przeniosły się do nowej ofiary.
Korzystając z okazji, że już się zatrzymaliśmy przeszliśmy się też na mały spacer przez las, aż wyszliśmy na smagane zimnym wiatrem gołoborze. Nagłe ochłodzenie zniechęciło nas do dalszych spacerów i wróciliśmy do samochodu i w dalszą drogę.
Już zmierzchało, gdy dotarliśmy do Porto, niewielkiej miejscowości na zachodnim wybrzeżu, leżącej u stóp jednej z licznych genueńskich wież strażniczych. Zostawiliśmy samochód w cieniu aromatycznych eukaliptusów i przeszliśmy się na spacer. Najpierw do portu, a potem przez wygiętą w olbrzymi łuk kładkę na drugi brzeg rzeczki. W restauracjach hotelowych właśnie była pora kolacji, a wczasowiczom posiłek umilał jakiś śpiewak. A ponieważ wszystko mieściło się na otwartych tarasach, koncertu mógł wysłuchać każdy w promieniu chyba kilometra.
Dzień 6.
Z rana po śniadanku wyruszamy do pobliskich skał zwanych Calanche. Zgodnie z opisem w przewodniku zmieniają one barwę w zależności od pory dnia. I rzeczywiście z rana, gdy słońce jeszcze nie pali ostro z wysoka skały pysznią się ciepłą czerwienią i oranżem. Zostawiamy auto na maleńkim parkingu przy Głowie Psa i jesteśmy tu jako jedni z pierwszych. Uzbrojeni w aparaty ruszamy leśnym szlakiem w kierunku Twierdzy. Po drodze mijamy rozrzucone między rzadkimi drzewami olbrzymie głazy i wystające ponad zielone korony czerwone formacje. Jedna z nich przypomina do złudzenia smutną twarz, w innych można przy pomocy wyobraźni doszukiwać się innych form.
Raz wspinając się wąską, kamienistą ścieżką, raz schodząc w dół docieramy do wybrzeża i stajemy na szczycie czerwonego klifu. Daleko w dole skrzy się spokojna tafla morza, słońce rozświetla świat i ożywia zieleń roślin i wydobywa ze skał żywą czerwień. Bez problemu znajdujemy Chateau Fort - olbrzymi skalny prostopadłościan sterczący kilka metrów od brzegu klifu.
Wracamy na parking i spostrzegamy, że jest wypełniony co do centymetra, a drogą jadą samochody - jeden za drugim. Zastanawiamy się przez chwilę, stojąc przed wielką tablicą z wymalowaną mapą Calanche, co robić. W końcu postanawiamy dla bezpieczeństwa zostawić Potwora tu, gdzie stoi i przejść się kawałek pieszo. Okazuje się, że to najlepsza opcja, bo dalej tylko jeszcze dwa maleńkie parkingi leśne, też już pełne po brzegi. Idąc sobie spokojnie wzdłuż drogi podziwiamy krajobrazy, aż docieramy do zawieszonej na skraju zbocza kawiarni. Jacek skusił się na kawę, ja na gorącą czekoladę. Z głośników sączą się spokojne i nastrojowe tony mandoliny, przy stolikach tylko kilka osób. Siedzimy sobie w cieniu patrząc na cudne widoki.
Pojawia się autokar z wycieczką, który przejeżdża powoli obok knajpki. I równie powoli mija się z innymi samochodami, sprawnie i ostrożnie manewrując na wąskiej i krętej drodze. W sekundzie zrobił się korek przy którymś zakręcie, ale nikt nie protestował, ani się nie denerwował. Autobus po chwili przejechał, korek zniknął.
Widziałam na pocztówkach ciekawy widoczek - skałę gdzieś na terenie Calanche z otworem w kształcie serca. Z jednej strony bardzo chciałam ją zobaczyć w naturze, ale z drugiej nie uśmiechał mi się spacer górskim szlakiem przy rosnącym upale, zwłaszcza, że nie wiedziałam nawet, w której części terenu i przy którym szlaku Serce się znajduje. Dałam więc spokój i wsiedliśmy do samochodu, by ruszyć w dalszą drogę. I co się okazało na kolejnymi dwoma zakrętami? Tuż przy drodze ujrzałam błękitne okno w kształcie serca wycięte przez naturę w czerwonej skale.
Już spokojnie pojechaliśmy na południe i na wybrzeże. Niestety, ale południe Korsyki nie przypadło nam do gustu. Skończyły się urocze wioski i maleńkie kamienne miasteczka, miedzy którymi wiodła droga z widokiem na morze. Za to zaczęły się kurorty - pełne gwaru, tłumów, hałasu, ruchu i bez wolnego skrawka przestrzeni. Na dokładkę coraz bardziej bolało mnie gardło i katar męczył mnie niemiłosiernie. A jedynym lekiem, jaki mieliśmy był środke przeciwbólowy - czyli bierzemy chorobę na przeczekanie.
Gdy w końcu napotkaliśmy przy drodze w Cargese nieco miejsca na parkingu, na dokładkę w cieniu drzewa, zatrzymaliśmy się. Jacek przeszedł na drugą stronę drogi na plażę, ja zostałam przy samochodzie, żeby odpocząć i poleżeć w spokoju, w cieniu.
Wbrew pozorom ta przerwa nawet mi pomogła. I chociaż z nosa wciąż mi się lało, to głowa i gardło miały się lepiej. Mogliśmy spokojnie ruszyć w dalszą drogę, aż dotarliśmy do Ajjacio. Rozmiar miasta nas zniechęcił i tylko zatrzymaliśmy się w centrum handlowym, żeby uzupełnić zapasy. Przy okazji też skorzystaliśmy z hot-spotu i sprawdziliśmy pocztę i wysłali kilka maili.
Bez dalszej zwłoki ruszyliśmy w kierunku Tizzano, by niedaleko przed wioską zatrzymać się przy Alignements de Palaggiu, gdzie docieramy tuż przed zmierzchem. Na łąkach, z dala od drogi, stoją lub leżą powalone czasem menhiry. Ta kamienna armia miała ponoć pilnować okolic przed najeźdźcami w swój magiczny sposób. Na niektórych z kamieni widać jeszcze zatarte już rysunki mieczy.
Po ciemku wracamy na drogę do samochodu i jakimś cudem znajdujemy sobie jakieś rozsądne miejsce na nocleg.
Dzień 7.
Niedaleko znajduje się kolejne stanowisko archeologiczne i tez zamierzamy je zwiedzić. Bez problemu docieramy do Caurii i ruszamy pieszo na szlak.
Po obu stronach ścieżki mamy zarośla, czasem jakieś drzewo dające nieco cienia. Nagle po lewej stronie w krzakach coś zaszurało i tuż przed nami przez ścieżkę przebiegł korsykański dzik. Zamurowało nas i zanim ochłonęliśmy zniknął w krzakach po prawej stronie drogi. Zanim zrobiliśmy dwa kroki i zanim naszykowałam na wszelki wypadek aparat przed nami przebiegł drugi zwierzak. Niestety nie zdążyliśmy zrobić zdjęcia, a więcej dzików nie było.
Tak naprawdę na terenie Caurii znajdują się trzy stanowiska - dwa skupiska kamiennych wojów - Stantari i Rinnaju - (na kilku widać wyraźnie wyryte rysunki twarzy) oraz największy na Korsyce dolmen Fontanaccia.
I mimo, że nie spotkaliśmy już stworzeń dzikszych niż mrówki, to taki poranny spacer okazał się bardzo przyjemny. Po zrobieniu kółka i powrocie do samochodu ruszamy do Bonifacio.
Wjazd do miasta to powolna parada kilka kilometrów na godzinę w niekończącym się korku. W centrum widzimy dlaczego - wąskie, jednopasmowe uliczki nie są w stanie przełknąć bez problemu zalewu samochodów. Przy samym porcie nie ma gdzie wcisnąć szpilki, więc wleczemy się powoli w sznurku aut, aż w końcu zjeżdżamy w bok za wielkim drogowskazem wskazującym parking. Można na nim zostawić bez opłat samochód, ale pod warunkiem, że wykupi się wycieczkę statkiem z firmy, do której parking należy. Jak dla nas - nie ma sprawy.
Wybieramy więc opcję trasy i kupujemy bilety, z którymi wędrujemy do centrum. Najpierw, ponieważ jest południe, chcemy poszwędać się po mieście, zjeść coś i dopiero później, gdy słońce już będzie nieco niżej nad horyzontem, udać się na oglądanie klifów z morza.
Po kilku minutach docieramy do portu i nabrzeża, wzdłuż którego tłoczą sie knajpki i sklepiki. Mijamy je wszystkie i po chwili już wspinamy się na szczyt klifu. Najpierw podziwiamy widoki i stare miasto z góry, a potem zagłębiamy się w labirynt uliczek. Mijana piekarnia rozsiewa zapach świeżego pieczywa, który łapie nas za nosy i nie puszcza. A ponieważ i puste żołądki domagają się swoich praw wchodzimy do maleńkiego sklepiku i wybieramy mały chlebek z rodzynkami. Pycha.
Wracamy na dół i około 15ej wypływamy na wycieczkę.
Cóż można pisać o wycieczce łódką wzdłuż klifowego wybrzeża? Wszystkie tego typu rejsy są takie same, tylko klify się zmieniają. Wszyscy jednak polecali ten mały rejsik przy Bonifacio, więc daliśmy się skusić. Było miło, ale drugi raz na tę samą wycieczkę już byśmy nie popłynęli.
Po powrocie z morza wybieramy się spokojnie do przystani promowej, by jednym z licznych rejsów przeprawić się na Sardynię. I jakież jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się, że w jednej z linii promowych najbliższy termin z wolnymi miejscami dla samochodu jest na wieczór dnia następnego! U drugiego przewoźnika jest nieco lepiej - załapujemy się na pierwszy poranny rejs. A wydawać by się mogło, że przy kilkunastu promach dziennie na trasie, gdzie z jednej wyspy widać drugą, nie będzie najmniejszego problemu z transportem.
Tak, czy inaczej nie mieliśmy innego wyjścia, niż wyjazd z miasta i znalezienie sobie jakiejś przytulnej plaży na wieczorną kąpiel. Wybór padł na plażę Balistra, którą stanowi piaszczysty pas lądu z dwóch stron otoczony wodą - z jednej strony morską, z drugiej słodką z jeziora. Sympatyczne miejsce.
Dzień 8.
Już po ósmej jesteśmy na terminalu, tym razem bez problemu kupujemy zarezerwowane poprzedniego dnia bilety. O 9:30 odpływamy z Korsyki i zmierzamy na widoczną z daleka Sardynię. Na ląd zjeżdżamy w St. Teresa, ale nawet na chwilę nie zatrzymujemy się w mieście, tylko od razu kierujemy się na zachodnie wybrzeże.
Jedziemy wzdłuż szeregu kurortów i nadmorskich klubów. Aż znużeni taką jazdą postanawiamy zjechać z drogi w Costa Paradiso. Do bardzo starannie zaplanowanego i zbudowanego miasteczka prowadzi wąska droga zaczynająca się od budki strażniczej i szlabanu, w ciągu dnia otwartego.
Jak zwykle w pobliżu plaży (jeśli to tak można nazwać) miejsc do parkowania już dawno nie było, więc musieliśmy zostawić samochód na jednym z dalszych placów. Trzeba było przejść się niezły kawałek drogi na wybrzeże. A to okazało się przepiękne, utworzone przez pomarańczowe skały. Ale droga na plażę się jeszcze nie skończyła. Okazało się, że ta jest za kolejnym cyplem, na który wiodła wykuta w skalnym zboczu ścieżka.
Po wypoczynku ruszamy na zachód - kierunek Argentiera. Najpierw przystanek przy plaży, a po wieczornej kąpieli wieczorny spacer po dawnej górniczo-rybackiej wiosce. Ruiny zabudowań kopalnianych widoczne są już przed wjazdem do wioski, a tuż nad morzem tkwią przyklejone do pionowych zboczy kolejne.
W przewodniku znalazłam piękne zdjęcie drewnianych szop, które wyglądają jak zawieszone przy murach hal. Niestety, zdjęcie musiało być stare, bo teraz po szopach prawie nic nie zostało. Za to przy ruinach, obłożonych rusztowaniami, wisi tabliczka, że trwają tu prace restauracyjne.
Dzień 9.
Od rana, po przejechaniu sporego kawału drogi szybką szosą, błądzimy szukając Santu Antine - starożytnej kamiennej wieży nuorskiej. Oryginalnie miała prawdopodobnie 20 m wysokości, teraz pozostało 17,5 metra. Nuraghe miało być niedaleko drogi, więc wypatrywaliśmy wieży wybijającej się ponad równinę. Nie zobaczyliśmy jej jednak i musieliśmy ostatecznie polegać na gubiących się co jakiś czas drogowskazach. W końcu docieramy na miejsce.
Prehistoryczne pozostałości budowli liczącej ponad 3,5 tysiąca lat z daleka nie robią imponującego wrażenia. Kiedy jednak zbliżamy się polną ścieżką do okrąglej budowli, zaczynamy powoli zmieniać zdanie. Wprawdzie z zewnątrz to stos kamieni, ale za to stos, ustawiony na konkretnym planie okręgu otoczonego mniejszymi wieżami i do tego bez żadnej zaprawy. Część murów zewnętrznych oraz większa część wieży głównej wciąż stoją i zachwycają swoją konstrukcją. Wyobraźnia uruchamia się pełną parą po przejściu pod łukiem bramy, gdy znajdujemy się na dziedzińcu, a apogeum osiąga, gdy zagłębiamy się w oświetlony kilkoma lampami wąski, łukowaty korytarz. Wyobrażamy sobie, że to nie światło elektryczne, ale ciepły blask pochodni rozświetla naturalny mrok pomieszczenia pozbawionego okien.
W spokoju i ciszy - jesteśmy jedynymi zwiedzającymi w tamtym momencie - spacerujemy korytarzami i piętrami. Gdy na dziedzińcu pojawia się kilkuosobowa rodzina czar pryska, a my opuszczamy ruiny Santu Antine.
Kierujemy się ku wybrzeżu. Czas zażyć kąpieli, a jak będą sprzyjające warunki, to i popływać na desce - jedziemy do Bosa Marina, miejscowości okrzykniętej mianem windsurfingowego raju.
Miasteczko jest sympatyczne, ulice pełne są straganów - jakiś festiwal tu akurat mają. Zaczynamy od spaceru, głównie w poszukiwaniu jakiejś pizzerii, bo zamarzyła nam się na obiad pizza. Pizzerii jako takiej nie znaleźliśmy, ale zajrzeliśmy do kilku restauracji. Pizze generalnie mają, ale na lunch nie podają. A my jakoś uparliśmy się na tę pizzę i już. Znaleźliśmy w końcu sympatyczną knajpkę, gdzie z naszym życzeniem nie było problemu i już po chwili raczyliśmy się włoskim plackiem.
Po obiedzie deser - czyli tradycyjnie lody. I tak zbliżamy się do momentu, gdy wędrujemy na plażę w poszukiwaniu wypożyczalni sprzętu windsurfingowego. Okazuje się, że w raju jest ona tylko jedna, na dokładkę niezbyt bogato wyposażona. Patrząc na flautę i prawie gładką powierzchnię morza, nawet nie pytaliśmy o warunki wypożyczenia. I tak nie wieje, więc z pływania i tak byłyby nici. Idziemy popływać wpław.
Jacek łatwo znalazł sobie rozrywkę zastępczą. Dosłownie kilka metrów od brzegu, na kilku skałach wystających z wody, rozłożyła się cała kolonia kormoranów. Bez problemów mógł podejść całkiem blisko - poprzyglądać im się i porobić trochę zdjęć.
Tylko nabraliśmy apetytu na dalsze podglądanie ptactwa. A tu nie tak daleko są miejsca, gdzie w naturze podziwiać można między innymi flamingi. I tak w pewnym momencie zjechaliśmy z asfaltu na polną drogę prowadzącą nad brzegi Stagno di Cabras. Tam spotkaliśmy przesympatyczną parę, opiekującą się tym kawałkiem wybrzeża i murowaną wieżą obserwacyjną, na którą nas zaprosili. Pokazali jezioro, opowiedzieli o miejscowych rybach i ptakach. Część z nich mieliśmy okazję zobaczyć na własne oczy, chociaż większość była tak daleko, że zdjęć za bardzo nie było jak robić. Jednak czasem brak jest naprawdę długiego obiektywu.
Okolica tak na oczarowała, że postanowiliśmy zostać nad jeziorem na noc. Pojechaliśmy więc wzdłuż brzegu, by znaleźć jakieś sympatyczne miejsce z dojściem do wody, żeby się jeszcze wykąpać. Wykąpaliśmy się i owszem, zjedliśmy kolację i nawet zdążyliśmy rozłożyć spanie, gdy zostaliśmy zaatakowani. Konary całą hordą napadły na nas i nasze auto - w środku było ich mnóstwo. Podjęliśmy natychmiastową decyzję o ewakuacji. Z pootwieranymi oknami pognaliśmy polną drogą z maksymalną możliwą prędkością, wyskoczyliśmy na asfalt i popędziliśmy przed siebie. Gdy z tyłu przestało brzęczeć, dotarliśmy do jakiejś miejscowości, a przed nami pojawił się kamper. Pojechaliśmy za nim, wiedząc, że o tej porze z całą pewnością zmierza na nocleg, a oni doskonale wiedzą, gdzie można się przekimać poza polem kampingowym. Tak trafiliśmy na spory parking. I skończył się nasz sen o sielankowym noclegu nad jeziorem.
Dzień 10.
Korzystając z okazji, że znaleźliśmy się w cywilizacji, postanowiliśmy uzupełnić zapasy, więc poranek spędzamy w sklepie.
Ponieważ nad Stagno di Cabras nie wiedzieliśmy flamingów, nie odpuszczamy i jedziemy nad Stagno di Mitras. Jakiś rozsądny dojazd nad brzeg jeziora wydaje się być nieosiągalny - po prostu nie ma żadnej drogi, brzeg widzimy daleko, daleko, ale nie ma gdzie zjechać. Coraz bardziej zrezygnowani wleczemy się dalej, aż docieramy do miejsca, gdzie udaje nam się zjechać z asfaltu i zaczynamy krążyć między wydmami na wąskim skrawku lądu pomiędzy morzem, a bagnistymi kałużami. Na jednej z nich dostrzegamy białe i różowe kształty. To one -flamingi. Zostawiamy samochód, zabieramy aparaty i ruszamy pieszo na bezkrwawe łowy.
W płytkiej wodzie brodzą dwa stadka, do których udaje nam się całkiem blisko podejść. Krok po kroku, powoli i spokojnie. Mimo to, jedna z grup ptaków płoszy się i biegnąc po wodzie startuje do lotu. Nie odrywam aparatu od oka, strzelając migawką prawie bez przerwy. Smukłe kształty przelatują nam kilkukrotnie ponad głowami. Będziemy mieć kilka super ujęć - czyli łowy zakończone pełnym sukcesem.
W pełni usatysfakcjonowani odbijamy na zachodnie wybrzeże. Teraz kierujemy się na Dorgali, a ponieważ drogi na Sardynii nie są aż tam malownicze jak na Korsyce, podróż mija nam szybko i bez większych ekscytacji.
Na wystawionej w oknie zamkniętego (pora sjesty) biura informacji turystycznej w Dorgali mapie regionu odnajdujemy szlak do Tiscali i bez zatrzymywania się w miasteczku ruszamy w góry. Bez problemu dojeżdżamy do rzeki, przy której kończy się coś zwane drogą, a zaczyna szlak, przed którym kończą jazdę samochody bez napędu 4x4. My jedziemy dokąd się da i parkujemy na małej polanie u stóp góry i na początku szlaku pieszego.
Tiscali było niegdyś jaskinią, której strop zawalił się i pod szczytem góry utworzył się swoisty krater. Kilka tysięcy lat temu znajdowało się w nim także nuorskie miasto, z którego do dziś pozostały ledwo zauważalne ruiny. Utworzony tam rezerwat skusił nas na szlak. Wspinaliśmy się więc po ostrych skalach, przechodzili przełęcz i dolinę w cieniu drzew porastających je drzew, znów się wspinali, aż w końcu dotarliśmy do wnętrza góry. Niby nic, a takie pełne uroku i swoistego czaru. Warto było pokonać całą tę drogę dołu.
Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie tej wspinaczki w godzinach południowych, a o takiej porze przybywają tam wycieczki organizowane w Dorgali. My szliśmy do Tiscali popołudniu, gdy cała prawie trasa znajdowała się w cieniu zbocza lub drzew, a i tak ledwo można było wytrzymać z gorąca. Na dokładkę na ostrych skalach rozwaliłam sobie kolano i już zupełnie wyglądałam jak ofiara jakiegoś tragicznego wypadku - całe nogi obdrapane na niby zielonych, ale suchych zaroślach i teraz to. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że wyrwana skóra się zarośnie i nie zostanie mi blizna.
W drodze powrotnej sił dodawała mi myśl, że jeszcze tylko kilka kroków i będę mogła zagłębić się z zimnej wodzie górskiej rzeki, którą mijaliśmy tuż przed wjazdem na szuter.
I faktycznie, wejście do wody było jak zbawienie. Zmęczenie odeszło, umęczone ciało odetchnęło wreszcie dobrze ochłodzone. Ściemniło się szybko, a w wodzie byliśmy tylko my. Nie chciało nam się wychodzić na brzeg, więc pluskaliśmy się, aż na niebie pojawił się księżyc, a koło naszych głów zaczęły latać nietoperze.
Dzień 11.
Podjeżdżając nad rzekę zostawiliśmy auto bliżej środka "parkingu", ale po odjeździe ostatniego auta przestawiliśmy samochód do kąta. Tak się jakoś złożyło, że Jacek zostawił sandały z tyłu Potwora na asfalcie i przy przestawianiu samochodu po ciemku nie zauważyliśmy ich tam. Rano budzimy się, a tu sandały leżą na środku drogi, a obok dwa kundle, które Jacek wieczorem pokarmił. Najpierw myśleliśmy, że psy zabrały buty, ale po chwili skojarzyliśmy, że to my je tam zostawiliśmy. A wdzięczne za poczęstunek psiaki najwyraźniej postanowiły popilnować zapomnianych butów swego dobroczyńcy.
Dzień zaczęliśmy od ponownej kąpieli w rzece, po której ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcemy zobaczyć znajdujący się w okolicy Grobowiec Olbrzymów.
Gdy robimy już trzecie kółko i znów znaki znikają z drogi, a Tombe dei Giganti nie widać nigdzie, a my ponownie lądujemy w Fonni, poddajemy się. Już nie chcemy zobaczyć grobowca olbrzymów. Zatrzymujemy się w miasteczku i idziemy na spacer. Typowe dla regionu wąskie uliczki, kamienne budynki i malowidła na wielkich powierzchniach ścian. Generalnie przedstawiające scenki rodzajowe, a tak realistycznie odmalowane, że aż chce się pozdrowić stojącą w drzwiach babulinkę. Fonni nie jest pierwszym miasteczkiem tak ozdobionym, ale wcześniej tylko przejeżdżaliśmy przez takie bez przystanku. Po raz pierwszy mogliśmy się przejść od budynku do budynku i podziwiać talent malarza czy też malarzy.
Przemykamy przez Tonara i Aritzo nawet nie zatrzymując się w tych miasteczkach. Już z daleka z drogi widać, że nie ma w nich tego, o czym piszą w przewodniku. Szkoda czasu na niepotrzebne przerwy. Lecimy więc na południe do miejscowości Giara.
Droga wspina się spokojnie na płaskowyż Giara di Gesturi, aż kończy się przed drewnianą bramą. Obok chata punktu informacji (już zamknięta) i wielki parking, na którym stały jeszcze dwa samochody, Ustawiamy się więc przy ogrodzeniu i ubieramy, bo na płaskowyżu jest zimno, co jeszcze potęguje wiatr.
Nie mamy żadnej nadziei na spotkanie dzikich koni, więc wybieramy się tak po prostu na wieczorny spacer. Idziemy szutrową, szeroką drogą, a po bokach mamy niskie zarośla i wykrzywione od wiatru dęby korkowe. Nagle dostrzegamy w dali przed sobą coś rudego. Może to krowa? Jednak, gdy się ostrożnie zbliżamy, okazuje się, że to koński grzbiet. W pobliżu dostrzegamy jeszcze kilka pasących się osobników - ponad zarośla wystają tylko grzbiety. Stadko pasie się nie zwracając na nas większej uwagi. Ostrożnie podchodzimy bliżej i bliżej z obiektywami wycelowanymi w zwierzęta. Niektóre podnoszą łby i patrzą na nas ze stoickim spokojem. Gdy podchodzimy za blisko, to odchodzą powoli kilka kroków. Żadnej ucieczki, żadnego panicznego galopu. Towarzyszymy im przez dłuższą chwilę i robimy zdjęcia póki się da, póki starcza światła.
Koniki niby są dzikie, ale widać, że oswojone z ludźmi. Cóż, ich domem jest rezerwat o ograniczonej powierzchni i otoczony wysokim płotem. Ludzi się tu kręci sporo, pewnie zimą są dokarmiane. Tak naprawdę więc ich dzikość polega na tym, że "hasają" sobie swobodnie po rezerwacie, nie podkute i nie zaprzęgane do żadnej pracy.
Dzień 12.
Ja jeszcze słodko spalam, gdy Jacek wstał i wybrał się na samotny spacer. Zaszedł dalej niż poprzedniego dnia, dzięki czemu trafił nie tylko na kolejne stado koni, ale i na jakąś farmę i pasące się miedzy drzewami krowy.
Gdy wrócił i zjedliśmy śniadanie, wybraliśmy się ponownie razem na przechadzkę, tym razem inną ścieżką w innym kierunku. Koni już nie spotkaliśmy, za to wszędobylskie jaszczurki tak. I okrągłe ruiny kamiennych chat pasterskich.
Zbieraliśmy się już do odjazdu, gdy Jacek spostrzegł na niebie dwa powiększające się powoli punkty. Wzięliśmy do rąk lornetkę i aparat z najdłuższym posiadanym teleobiektywem. Dwa orły szybowały w powietrzu nad naszymi głowami, zataczając nierówne kręgi. Mimo ręcznego nastawiania ostrości udało się kilka w miarę rozsądnych fotek ustrzelić.
Zachęceni spotkaniami z lokalnymi przedstawicielami fauny zmierzamy na Costa Verde, tereny zamieszkałe przez korsykańskie jelenie, na wybrzeżu których można też podobno spotkać żółwie morskie. Może je też uda nam się spotkać?
Nasza trasa wiedzie przez Montevecchio. Już z daleka z szosy widać częściowo zrujnowane zabudowania starej kopalni. Ta jedna ma jednak niejakie szczęcie, bo nie została całkiem opuszczona i służy obecnie jako muzeum. Z góry widzieliśmy na parkingu kilka samochodów i przechodzącą między budynkami wycieczkę. Sami jednak nie zatrzymaliśmy się, postanowiliśmy, że nie będziemy zwiedzać kopalni. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by rozprostować kości w samym miasteczku Montevecchio. Mamy w tym postoju jeszcze jeden cel. Z powodu braku odpowiedniej mapy, chcemy się tu jakoś zorientować, jak mamy dalej jechać. Szlak odnajdujemy na wielkiej mapie okolicy stojącej przy centralnym placu. Faktycznie ozdobiona jest ona piktogramami rogaczy w lasach pomiędzy nami a wybrzeżem i żółwi na wybrzeżu. Wybieramy najbliższą drogę i z niejakim trudem ją odnajdujemy.
Początek szutrowej drogi oznakowany jest ograniczeniem prędkości i tabliczką z jakimś napisem po francusku. Widać, że kiedyś był tu asfalt, ale - jak się dalej okazało - gdy czasy się zmieniły i droga przestała być potrzebna, asfalt został zdarty. I tym sposobem przed nami otworzył się prawie terenowy szlak.
Niestety, nigdzie po drodze nie spotkaliśmy się z jeleniami i nie było też miejsca, w którym można by się było zatrzymać, by wejść w las na spacer i poszukiwanie zwierzyny. Otaczały nas tereny pokopalnianie pełne pozostałości w postaci zdezelowanych tablic ostrzegawczych, ruin budynków kopalni i opuszczonych wiosek, zwieńczonych drutem kolczastym siatek odgradzających las od drogi. I chociaż generalnie okolica potrafiła być piękna, to jednak te szare pokaleczone mury bez łączących je dachów robiły dość dziwne i przykre wrażenie. Teoretycznie, mając podobne widoki u siebie na Śląsku i Zagłębiu po transformacji, gdy wiele zakładów uległo po opuszczeniu zniszczeniu, nie powinno to na mnie robić wrażenia, to jednak brakło mi słów, by cokolwiek powiedzieć i jechaliśmy w milczeniu.
Jeszcze mocniej odczuliśmy dziwność sytuacji gdy wjechaliśmy do Ingurtosu - kolejnej niewielkiej przykopalnianej wioski. Opuszczone szyby wydobywcze zostawiliśmy za nami, a przed sobą zobaczyliśmy jeden z najdziwniejszych widoków w naszym życiu - ruiny zabudowań przemysłowych, olbrzymich hal, ruiny domostw i zabudowań gospodarczych dawnych górników i pomiędzy nimi dosłownie kilka całych i wciąż zamieszkałych domów. Z firankami w oknach, z kwiatami w ogródkach, z zabawkami rozrzuconymi na podwórkach. I ludzie siedzący na ławkach w cieniu drzew. Zastanawiałam się, jakie to uczucie mieszkać na takim swoistym cmentarzysku.
Z Ingurtosu już niedaleko do Piscinas - złocistych wydm i olbrzymiej plaży. I obietnicy żółwi morskich.
Plaża faktycznie bogata i pełna ludzi (tak jak i parking), wydmy olbrzymie i upstrzone kępami zieleni. Na spacery po wydmach było za gorąco, skierowaliśmy się więc na plażę, by zażyć chłodnej kąpieli. Okazało się, ze to też nie jest takie proste, bo olbrzymie i niesamowicie sile fale nie pozwalały na kąpiel. I nawet wejście po kolana do wody było udręką, gdy woda podcinała nogi jednocześnie uderzając niesionymi ostrymi ziarnami piasku po skórze. Uzbrojeni więc w kapelusze i ja owinięta olbrzymią chustą przed palącym słońcem, wybraliśmy się na spacer brzegiem morza w kierunku wolnej od tłumu plażowiczów plaży. Rzecz jasna, żółwi nigdzie nie było.
Z kąpieli nici, zwierzaków nie ma - czas najwyższy wyruszyć dalej. Jako następny cel obraliśmy sobie Grotę San Giovanni - podobno jedyną w Europie (o ile nawet nie na świecie) jaskinię, do której można wjechać samochodem.
Dojeżdżamy do Grota San Giovanni i z zaskoczeniem zatrzymujemy się przed wjazdem, które zastawiają metalowe barierki. Obok stoi piękny, okrągły niebieski znak "ścieżka tylko dla pieszych". By nie stać na środku drogi zjeżdżamy obok na mały parking. Kilka kroków dalej jest bar czy też restauracja, tam więc idziemy po wyjaśnienia.
Wykolczykowany niesamowicie, ale bardzo sympatyczny chłopak objaśnia, że owszem, można było wjechać do jaskini samochodem i tamtędy przejechać na drugą stronę łańcucha górskiego, ale to było wiele lat temu, około dziesięciu. Od dawna zrobiony jest dla samochodów objazd, a jaskinię można zwiedzać pieszo. Oświetlana jest za pomocą automatycznego systemu od 9 rano do 9 wieczorem.
No cóż, zdajemy sobie sprawę, że przewodniki bywają bardzo, bardzo często zdezaktualizowane, ale żeby aż tak? No cóż robić, mając pół godziny do zgaszenia światła wybraliśmy się pieszo do tego dawnego tunelu stworzonego w jaskini.
Idąc wyasfaltowaną drogą, stanowiącą dno jaskini i rozglądając się dokoła mogłam sobie wyobrazić tę atmosferę towarzyszącą przejazdowi przez taki tunel - gdy reflektory samochodu prześlizgiwały się po fantazyjnych naciekach, gdy odbijały się w kroplach wody powoli spływających ze stalaktytów. Musiało być fajnie.
Gorzej, gdy sobie wyobraziłam, że zaraz zgaśnie światło, a my nie zdążymy wrócić. Dostałam takiego przyspieszenia, że całą długość jaskini w drodze powrotnej przemierzyłam ekspresowo. Jacek szedł spacerkiem, licząc na wielką przygodę w ciemności. Niestety (albo stety) też zdążył wyjść przed zgaszeniem świateł.
Nie pozostało nam już nic innego tylko szybciutko znaleźć jakiś nocleg.
Dzień 13.
Rankiem grota przestała być już tajemnicza i pociągająca, więc już do niej nie wracaliśmy. Pojechaliśmy dalej kierując się do Nekropolii Montessu - starożytnego miejsca pochówku. Trasa, wiodąca szerokimi serpentynami pośród zieleni krzewów i drzew przeplatanych kamiennymi zboczami wzgórz, opisywana jest w przewodniku jako niezwykle urokliwa i widokowa. No cóż, jeździliśmy już lepszymi, a z serpentynami Korsyki nic się chyba nie może tu równać.
Do Nekropolii dotarliśmy przed południem i przed sjestą. Cmentarzysko położone jest na szczycie wzgórza i wspinaczka w palącym słońcu średnio mi się uśmiechała. Na szczęście okazało się, że pod sam prawie szczyt można podjechać samochodem i zostawić go na górnym parkingu.
Kilkadziesiąt wykutych w skałach nisz i komnat, które niegdyś skrywały doczesne szczątki praprzodków, w południowym słońcu nie robi specjalnie wielkiego wrażenia. Może i jest to raj dla archeologów i antropologów, wczytujących się w wyryte na ścianach komnat znaki i esy floresy, ale dla zwykłego turysty, to jednak tylko seria otworów w kamiennym zboczu.
Zastanawialiśmy się nad jeszcze kilkoma miejscami na południu Sardynii, ale jakieś przeczucie ostatecznie nas natchnęło żeby szybciej skierować się w stronę Cagliari, żeby zorientować się jak tam z przeprawą na Sycylię. W końcu ten dystans jest daleki.
I tym sposobem Ruszyliśmy na południe zbaczając jeszcze tylko na wysepkę San Antioco. Przez miasteczko tylko przejechaliśmy skrajem i ruszyliśmy znaleźć sobie jakiś kawałek niezbyt zatłoczonej plaży. Niestety, te zaznaczone na mapie i na trasie drogowskazami były tak pełne, że nie było gdzie wcisnąć szpilki, a tym bardziej gdzie postawić samochód. Machnęliśmy więc na nie ręką i ruszyliśmy w pierwszą napotkaną drogę szutrową prowadzeni drogowskazem do Tombe dei Giganti (czyli grobowiec olbrzymów). Z monumentalnego grobowca zostały tu jedynie ruiny sięgające kolan. Za to krajobrazy potrafią wiele zrekompensować.
Czołgamy się do wieży Canai, gdzie znajdujemy skrawek dzikiej plaży, do której wiedzie krótka ale wybitnie terenowa droga. Przy brzegu stoją ze dwa auta. Znajdujemy kawałek ziemi dla siebie, szybko się przebieramy i Jacek wskakuje do wody, by popływać. Ja wchodzę powoli i ostrożnie i mam rację - na dnie płycizny widzę czarne plamy jeżowców. To mój pierwszy powrót do samochodu - po buty do wody. Wchodzę już pewniej na głębszą wodę, gdy dostrzegam w szaro-zielonej masie wodorostów coś żywoczerwonego. Rozgwiazda. Znów wracam do samochodu - tym razem po aparat. I zaczyna się polowanie na dobre ujęcie.
Jacek nie mógł się doczekać, aż do niego dołączę, więc podpłynął do mnie do brzegu i razem ze mną czatował na rozgwiazdy. Mimo, że ostrzegłam go o jeżowcach i mimo, że starał się uważać, to jednak na coś nadepnął. Nie dał jednak obejrzeć stopy, twierdząc, że to chyba raczej był ostry kamień.
Po wieczornym spacerze po miasteczku San Antioco na noc zjechaliśmy do Porto Botte i zaparkowaliśmy na skraju piaskowej drogi z jednej strony mając plażę i morze, z drugiej wał, za którym kryła się znów jakaś woda i brodzące w niej ptactwo. Wieczorna kąpiel, kolacja na plaży, naszykowanie spania i zrobiło się ciemno. I w tym momencie Jacek mówi, że jednak go cos tam w stopie kłuje. Oglądam w świetle latarki i rzeczywiście znajduję dwa czarne punkciki - wbite igły jeżowca. Myślałam, że go zabiję. Pół dnia łaził z tymi igłami, wbijając je sobie głębiej i głębiej. I teraz marudzi, że go kłuje, i żeby mu je wyciągnąć. A tu nie dość, że igły wbite głęboko, to jeszcze ciemno. Pomęczyłam się przy użyciu narzędzi typu igła do szycia, szpilka, nożyczki do skórek i pęseta, ale się udało. Po kawałku, ale wyciągnęłam obie igły.
Dzień 14.
Jak zwykle zanim otworzyłam z rana oczy, Jacek zdążył wybrać się na spacer i zrobić kilka ciekawych zdjęć - rybaków na łodziach i flamingów na zalewie.
W Cagliari zaczęliśmy od zrobienia dużych zapasów w napotkanym po drodze hipermarkecie. Do portu dotarliśmy w porze sjesty i jedyne biuro promowe było zamknięte. Okazało się przy okazji, że na Sycylię pływa tylko jedna linia i jeden prom. Aby zabić czas poszukaliśmy sobie plaży - trafiliśmy do Picola Marina, gdzie spędziliśmy chwilę zajadając się lodami i chłodząc w kąpieli.
Gdy ponownie weszliśmy do biura przewoźnika, było ono niesamowicie zatłoczone. Czekając na swoją kolejkę zdołaliśmy przejrzeć rozkład rejsów i okazało się, że najbliższy jest tego dnia wieczorem, a następny praktycznie za tydzień. Ups. Przy ladzie dowiedzieliśmy się, że na dzisiejszy rej nie ma już miejsc. Zapytaliśmy o listę rezerwową. Polecono ma zjawić około 18ej i wtedy okaże się, czy coś się zwolniło (prom odpływał o 19).
Idziemy wiec na spacer po mieście, ale gwar ulic pełnych samochodów i tłumów nam nie służy i już przed szóstą lądujemy w biurze. Niestety nic jeszcze nie wiadomo, wszystko się wyjaśni zaraz po szóstej. Czekamy więc cierpliwie siedząc przynajmniej w wentylowanym pomieszczeniu. W końcu mówiąca po angielsku pani wzywa nas skinieniem głowy i prosi o dokumenty - mamy miejsce! Az nam się chce skakać z radości - nie będziemy musieli kombinować dodatkowo jak nie tracić tygodnia wakacji i zdążyć zwiedzić wszystkie cztery zaplanowane wyspy. Gdybyśmy tu utknęli na kolejny tydzień, mielibyśmy z tym problem. Dzień 15.
Po dziewiątej rano zjechaliśmy na ląd w Palermo. Zatrzymaliśmy się na chwilę i zerknąwszy do Internetu i na mapę zdecydowaliśmy - jedziemy nie tracąc czasu autostradami do Pozzalo na południu i przeprawiamy się na Maltę, a Sycylię zwiedzimy później.
Kawał drogi przed nami i końcówka to jednopasmowa droga między miejscowościami i ostatecznie do portu docieramy przed 15ą, ale prom na Maltę już odpłynął. Następny kolejnego dnia popołudniu.
Pozostało nam więc wykąpać się w morzu, przespacerować po miasteczku i zrobić zapasy - była sobota, przed nami niedziela i świąteczny poniedziałek. W niedzielę sklepy we Włoszech raczej pozamykane, a co na katolickiej Malcie - nie byliśmy pewni, więc woleliśmy się zabezpieczyć.
Wieczorem w Pozzalo był festyn. Tłumy ludzi na ulicach, sceny z różną muzyką, catering i masa oświetlonych rzęsiście stoisk z głupotkami. Popróbowaliśmy miejscowych festynowych specjałów (najlepsza była ryba-miecz i oczywiście boskie włoskie lody), aż zmęczeni wróciliśmy do samochodu na noc.
Dzień 16.
Na plaży leżeć ani siedzieć nie lubimy, więc po porannej kąpieli, wiedząc, że mamy jeszcze sporo godzin do promu, postanawiamy przejechać się do Modiki - sycylijskiej stolicy czekolady. I żadne starówki, żadne pałace, ani olbrzymi wiadukt nie stanowiły takiej zachęty do tej wycieczki, jak właśnie czekolada.
Udało nam się postawić samochód niedaleko centrum i do tego z widokiem na wiadukt. Dwa w jednym. Zabraliśmy aparat, mały plecaczek z dokumentami i uzbrojeni w przewodnik ruszyliśmy na poszukiwania najstarszej cukierni, wciąż produkującej słodycze i czekoladę tradycyjnymi metodami - Antica Dolceria Bonajuto. Zgodnie z oficjalnymi informacjami czekolada wytwarzana jest z dwóch, a maksymalnie trzech składników - kakao, cukru i dodatku smakowego. Żadnych tłuszczów, polepszaczy itp. Przeszliśmy pół miasteczka, zanim przy pomocy uprzejmego miejscowego Włocha trafiliśmy do znajdującego się w niewielkiej bocznej uliczce sklepiku.
Przytulna atmosfera, zapachy świeżych wypieków, w drewnianych gablotach wystawione pamiątki i miniaturowe sceny produkcji czekolady. A na ladzie kilkanaście miseczek z maleńkimi kostkami na próbę. I wszystkie podpisane smakiem. Niektóre tak ostre, że nawet Jacek (miłośnik pikantnych potraw) ledwo dał radę przełknąć i od razu ostrzegał mnie, których czekoladek mam nie próbować.
Na czekoladzie się jednak nie skończyło, bo przepysznie wyglądające rurki canoli aż krzyczały do nas "zjedzcie nas!". Inie mogliśmy oprzeć się pokusie - wzięliśmy rurki ze wszystkimi akurat oferowanymi kremami - czekoladowym, pistacjowym, ricotta i orzechowym. Ponieważ jedyne krzesełko przy maleńkim stoliku było zajęte, wyszliśmy sobie z naszymi łakociami na zewnątrz i przysiedliśmy na schodach prowadzących na piętro sąsiedniej kamienicy. Po chwili dołączyła do nas inna para, która też nie miała się gdzie ze swoją porcją podziać.
Po konsumpcji już na spokojnie przeszliśmy się przez starówkę, podziwiając widoki z katedralnego wzgórza.
W drodze powrotnej do samochodu wstąpiliśmy jeszcze na mały łyk - oczywiście czekolady. A ponieważ temperatura powietrza wysoka, to oczywiście czekolada była mrożona.
Na teren terminala wjechaliśmy na dwie godziny przed wypłynięciem promu. Dzięki temu bez problemu kupiliśmy bilet open na szybki prom i zaokrętowaliśmy się.
Siedliśmy w wygodnych fotelach, rozłożyliśmy skryte w oparciach stoliki i mogliśmy zająć się zgrywaniem zdjęć z kart na laptopa i uzupełnianiem notatek. Jednocześnie jednym okiem zerkałam na ekran telewizora, gdzie wyświetlany była współczesna wersja Guliwera. No, taką podróż to rozumiem. Tak schodzi nam te około dwóch godzin i lądujemy na Malcie.
Jazda po Malcie okazuje się katastrofą. I nie chodzi tu o ruch lewostronny, bo nie jest to żadnym problemem i radzę sobie z tym jakbym się w takim ruchu urodziła. Jednak na ląd zjeżdżamy tuż obok Valetty, chcemy jechać do White Rocks, a nie potrafimy znaleźć drogi i w efekcie tego lądujemy pośrodku wyspy błądząc coraz bardziej. Mamy mapę w przewodniku, ale po raz pierwszy w życiu czujemy się, jakbyśmy jej w ogóle nie mieli. Oznakowanie dróg jest dziwne - tak nam się przynajmniej wydaje, a miejscowości przechodzą bez wyraźnej granicy jedna w drugą, co tylko potęguje naszą dezorientację. Zrezygnowani postanawiamy kupić przy najbliższej okazji porządną mapę Malty, ale na razie musimy sobie jakoś poradzić, w tym przy pomocy miejscowych. Cudem jakimś docieramy tuż przed zachodem słońca do Białych Skał i z ulgą parkujemy na skraju morza.
Dzień 17.
W ogóle nie widać święta - wszystkie sklepy pootwierane, ludzie przelewają się przez miasteczka, okupują restauracje i puby. Przy plażach nie ma gdzie zaparkować. Widać, że jest wolny dzień, wydłużony weekend, ale nie ma procesji, kwiatów, ulice nie mają żadnych strojeń. Zamiast bicia dzwonów słychać wkoło gwar rozmów i śmiechy.
W pewnym momencie spostrzegamy drogowskaz do muzeum motoryzacji. Po okrążeniu miasteczka zrezygnowani zatrzymujemy się na jakimś parkingu, gdzie udaje nam się znaleźć kawałek wolnego miejsca i postanawiamy dalsze poszukiwania przeprowadzić na piechotę. Los się jednak do nas uśmiechnął, bo okazało się, że stoimy dosłownie kilkaset metrów od budynku muzeum. I tu uśmiech się skończył ironicznym grymasem - zamknięte z powodu święta.
Zaraz obok ciągnie się ulica pełna sklepów, więc w ramach rekompensaty postanawiamy przejść się nią i przy okazji dokonać zakupu pocztówek. Czas jakoś tak mija, a żołądki zaczynają dopominać się o swoje racje. Zaczynamy wiec odwiedzanie barów i restauracji celem wytypowania szczęśliwego lokalu, który będzie miał zaszczyt nas ugościć. W końcu lokujemy się w sympatycznej knajpce i oczekując na swoje porcje królika wypisujemy pozdrowienia na pocztówkach. Jeszcze tylko musimy znaleźć skrzynkę pocztową, żeby nie musieć wieźć ich osobiście.
W czasie zwiedzania sklepów oglądam też mapy - pomna wcześniejszych problemów z jazdą po wyspie, chciałam kupić mapę. I obejrzałam kilka, ale żadna z nich nie okazała się wcale lepsza od tej drukowanej w przewodniku. Tyle tylko, że niektóre miały nieco więcej nazw ulic wpisanych. Dla nas to żadna różnica, a ca 10 euro piechotą nie chodzi. Machnęłam ręką i darowaliśmy sobie kupno mapy. Jakoś damy radę.
Okazuje się, że jednak z ta jazdą nie jest aż tak źle. Jeśli już tylko człowiek przyzwyczai się do minimalnych odległości i sposobu oznakowania rond i skrzyżowań, to przemieszczanie się po wyspie staje się całkiem łatwe. Jeździmy więc w poszukiwaniu opisanych w przewodniku atrakcji. Chodzą za nami plaże, ale większość znajduje się dobre kilkadziesiąt metrów w dół i prowadzą do nich wąskie strome ścieżki po ścianach klifów. Ograniczamy się do zerknięcia z góry, bo lenistwo nie pozwala nam w tych temperaturach na takie spacery i potem wspinaczki.
Za to znajdujemy szlak tylko dla terenówek - żadne inne auto nie jest w stanie go pokonać. A na dole - w cieniu (wprawdzie tylko metaforycznym) jakichś ruin obozowisko terenowych potworów. Widać, że większość obozuje tu już kolejny dzień. Najwyraźniej wykorzystują długi weekend.
Dzień 18.
Zapada decyzja - patrzenie jak inni snurkują już nam się znudziło. I jak sobie przypomnę tę cudnie czerwoną rozgwiazdę na Sardynii, to ech
Wjeżdżamy do najbliższego miasteczka i idziemy kupić jakiś zestaw za przysłowiowe parę euro - nie musi to być nie wiadomo jaki sprzęt na początek. Wystarczy, że przez gogle będzie coś widać, a przez rurkę będzie dało się oddychać. Jak nas bardziej wciągnie, to wtedy będziemy myśleć nad konkretniejszym sprzętem. Sympatyczny starszy pan pomaga nam dobrać do rozmiaru twarzy gogle, do tego rurka i jedziemy nad wodę protestować nową zabawkę.
Zgodnie z ustalonym poprzedniego wieczoru planem jedziemy do wioski Papaja - Poppey's Village. Umieszczone w przewodniku zdjęcie, tak samo jak i opis, są już mocno przestarzałe, bo na miejscu czka na nas raczej nie miłe rozczarowanie. Jakiś czas temu zbudowano na wybrzeżu Malty wioskę - plan filmowy, gdzie kręcono fabularną wersję przygód słynnego miłośnika szpinaku. Po zakończeniu zdjęć opuszczona wioska zaczęła ściągać turystów, aż ją nieco podrobiono i przystosowano. No i dobrze, to by było dla mnie Ok., ale na miejscu (w czasie oglądania dokumentu o historii filmu i wioski) okazało się, że kilka lat temu ogień strawił oryginalne zabudowania planu filmowego, a to co teraz można odwiedzić, to nawet nie jest rekonstrukcja. To po prostu postawiona od nowa osada - wg nowych zasad i projektu. Całość od wejścia robi wrażenie parku rozrywki, którym tak naprawdę jest.
No dobrze, skoro już tu jesteśmy to skorzystamy z czego się da. Spacerujemy więc chwilę po wiosce, oglądamy spektakl o porwaniu i akcji ratunkowej dzielnego marynarza, sami bierzemy udział w nagraniu amatorskiego filmu z Papajem w roli głównej.
Do wioski przynależy własna plaża i zakotwiczone w wodzie dmuchańce do zabawy dla dzieci i dla dorosłych. Chwila relaksu i możliwość protestowania fajki do snurkowania. Jeszcze tylko wliczona w cenę wycieczka łodzią wzdłuż klifowego wybrzeża i zbieramy się. Kierunek - muzeum motoryzacyjne.
Pośród niewielkiej wystawy (nieco się rozczarowałam - nie ma tu kolorowych maltańskich samochodów, zwłaszcza autobusów, a na ulicach też ich się już nie spotyka) mija nam część popołudnia.
Tuż przed zachodem docieramy do Golden Bay.
Dzień 19.
Rozpatrywaliśmy wieczorem kilka opcji z dostępnych atrakcji i znaleźliśmy sobie wycieczkę na Gozo. Rano więc skoro świt pobudka i tuż po 9 parkujemy koło przystani, z której mamy płynąć. Bilety kupujemy przy wejściu i bez problemu wsiadamy - jesteśmy jednymi z pierwszych pasażerów, więc mamy ogromny komfort wyboru miejsca. Zasiadamy na plastikowych krzesłach na górnym pokładzie, przy wielkim i wygodnym stole. Nad nami dający cień dach. Tuż przed rozpoczęciem rejsu otrzymujemy na nadgarstkach pieczątki - czerwone dla tych, którzy wybierają się na Gozo, niebieskie, dla tych, którzy kończą trasę w Błękitnej Lagunie.
Pokłady szybko zapełniają się tłumem ludzi. W końcu odbijamy i ruszamy w rejs. A ten jak to rej - mijamy skaliste brzegi, podziwiamy tym razem od strony wody opustoszałe już obozowisko terenówek. Mijamy wyrzeźbione wiatrami i wodą groty, ale ze względu na rozmiar naszej jednostki nie wpływamy do nich.
Ciekawiej zaczyna się robić, gdy dopływamy do Comino. Zatrzymujemy się na dłużej w Kryształowej Zatoce - lazur wody, krystalicznie czysta i przejrzysta woda, kilka różnych wielkości łodzi i ludzie skaczący z burt do wody. Natychmiast po zakotwiczeniu i my schodzimy lub skaczemy (jak kto woli) do wody. Jacek bawi się w skoki z burty, ja eksploruję w ciszy podwodny świat kilka metrów od statku. Od czasu do czasu patrzę tylko na zegarek, by nie przegapić końca przerwy.
W drodze do Błękitnej Laguny odwiedzamy grotę, gdzie kręcono sceny do którejś tam części Jamesa Bonda, aż w końcu mijamy skalny cypel i naszym oczom ukazuje się niesamowity widok. Takiej plaży chyba jeszcze nie widziałam. Naga skała, na kilku metrach kwadratowych płaskiej przestrzeni stłoczeni jeden na drugim ludzie na leżakach. Ścisk, tłok, gwar, plusk i smród spalin z silników cumujących przy brzegu licznych łodzi. Szkoda, że cudny kolor laguny ma taką właśnie otoczkę.
Tu przerwa jest znacznie krótsza, czego wcale nie żałujemy. Nawet trudno jest przejść do zejścia do wody i nie ma gdzie zostawić butów. Szybko wracamy na statek i od razu zostajemy przeniesieni na nieco mniejszą jednostkę, którą mamy popłynąć na Gozo. Nasz statek przypłynie po nas popołudniu, gdy skończy się czas plażowania u brzegów Comino.
Tylko kilka minut rejsu dzieli nas od portu w Mgarr. Po zejściu z pokładu wsiadamy do czekających już na nas czerwonych busów. Sadowimy się z Jackiem obok kierowcy - on w środku, ja po lewej stronie przy drzwiach. Dawno już nie jechałam jako pasażer po lewej, wiec na początku ogarnia mnie dziwne uczucie. Za to mam doskonały widok na trasę i mijane okolice. Gdyby nie tempo jazdy (zdecydowanie jak dla mnie za szybkie), mogłabym robić przez okna zdjęcia. Kilka udaje mi się pstryknąć, kilka jednak rozmyło się i uciekło z kadru.
Pierwszym przystankiem jest Lazurowe Okno i Fungus Rock. Olbrzymi kamienny łuk robi wrażenie z każdego możliwego miejsca. Niestety nie możemy podejść bliżej do Fungus Rock i podziwiamy ją z daleka, bo przerwa na zwiedzanie jest stanowczo za krótka. Trudno. Po kilku strzałach migawką jedziemy dalej.
Docieramy pod stojący samotnie olbrzymia bazylika Ta'Pinu. To tutaj Jan Paweł II odprawiał mszę w czasie swojej pielgrzymki na Maltę. Do dziś Maltańczycy to wspominają z sentymentem.
Docieramy do stolicy Gozo - miasta Victoria. Kierowca wysadza nas u stóp Cytadelii. Kierunków zwiedzania May kilka - zależy co komu pasuje. My wybieramy właśnie Cytadelę - kuszą nas rozciągające się z jej murów widoki na wyspę. Wspinamy się więc schodami i przechodzimy pod ogromną bramą. A w środku znów schody i wąskie uliczki między kamiennymi budynkami. Całość robi dość smutne wrażenie opuszczonego miejsca. Część zabudowań jest wyraźnie niezamieszkała, w części prowadzone są jakieś prace renowacyjne. Wchodzimy na mury i u swych stóp mamy całe Gozo.
Nacieszywszy oczy widokami schodzimy do też żywszej części miasta. Niedaleko jest placyk, z którego już zwijają się kupcy ze swoimi towarami. Nas jednak nie interesują ciuszki i pamiątki. Jesteśmy głodni i chętnie byśmy coś zjedli. Wybór pada na smażoną rybę. Niestety, zostaje zbyt mało czasu do odjazdu, wiec nie udaje nam się zjeść naszych ryb w całości na miejscu. Otrzymujemy styropianowe pudła, do których przepakowujemy nasze dania i posiłek kończymy już na pokładzie statku w drodze powrotnej na Maltę.
Po osiemnastej lądujemy w Bugibba i aby tradycji stało się zadość wybieramy się na lody na bardzo późny deser.
Dzień 20.
Zgodnie ze sprytnym planem mamy zwiedzić Valettę, w tym Pałac Mistrza Zakonu. Ubieram się wiec z tej okazji w jedyną sukienkę i ruszamy do stolicy. Do jazdy po wyspie już zdążyłam się przyzwyczaić, ale przechodzenie jednego miasta w drugie beż żadnej wyraźnej granicy wciąż wprowadzało mnie w zdumienie. Wjechaliśmy na czuja w wąskie uliczki i nagle widzę parking ze sporą ilością wolnych miejsc. Parkuję więc, by zatrzymać się i zorientować w sytuacji - gdzie jesteśmy i jak daleko mamy do celu. Napatoczył nam się szczęśliwie jakiś policjant i uprzejmie poinformował, że Valletta jest kilkaset metrów od nas - za jednym zakrętem. Gdy wyszliśmy za ten zakręt rzeczywiście zobaczyliśmy główną bramę miejską (rzecz jasna - jeśli mowa o szczęściu - w przebudowie).
Przechodzimy spokojnie główną ulicą i bez problemu docieramy do Pałacu. I tu nasze szczęście się definitywnie skończyło - okazuje się, że w czwartki Pałac jest zamknięty dla zwiedzających - jak powiedziała Pani przy wejściu "kiedyś przecież trzeba posprzątać". Cóż, zazwyczaj był to poniedziałek - przynajmniej w większości krajów i muzeów. Musimy więc zmienić plany - nie będziemy już zwiedzać Valetty, zostawimy to sobie na następny dzień razem z Pałacem. Skoczymy tylko do portu, żeby zarezerwować miejsce na promie i spadamy gdzie indziej, gdzie można będzie coś pozwiedzać.
W przewodniku znajdujemy informację o Hypogeum -prehistorycznej podziemnej świątyni w miasteczku Paola. No to w drogę. Po kilku minutach byliśmy na miejscu. Pech nas jednak nie opuszcza - wejście trzeba zarezerwować jakiś miesiąc lub dwa wcześniej. Wejścia są limitowane, grupy wpuszczane malutkie - 10-osobowe, mają same komplety, wiec nas nie dokoptują do nikogo.
Z braku dalszych pomysłów jedziemy dalej na południe. Tam gdzieś czeka na nas Błękitna Grota. Wycieczka łódką to tylko kilka euro, więc nie tragedia. Rzecz jasna skrawki błękitnej poświaty mają się nijak do groty na Capri, do której porównujemy wszystkie Błękitne Groty.
Nie musimy się nudzić, ani uciekać w dalszą drogę, bo przy porcie są wspaniałe tereny do pływania. Dokoła pełno snurkujących, pławiących się w odzie ludzi. Są też nurkowie. Po raz pierwszy mogłam ich obserwować w wodzie - ja unosząca się na powierzchni, obserwująca milczący podwodny świat przez plastik gogli, a prosto pode mną kilku osobników w czarnych piankach, w maskach, z butlami, zanurzający się coraz bardziej w głębinie. Dlaczego wcześniej nie kupiłam gogli i fajki?
W końcu dość kąpieli, czas ruszać dalej. Jedziemy sobie wybrzeżem, mijając miasteczka, w których wciąż widać ślady święta sprzed kilku dni. W oknach tkwią święte obrazy, na fasadach powiewają kościelne flagi, w poprzek ulic rozwieszone są kolorowe szarfy. Hm, tu musiało się dziać w poniedziałek.
Opuszczamy miasteczka i lądujemy na szczycie najwyższych klifów Malty - Dingli. Zatrzymujemy się na chwilę, by rozprostować nogi (haha - ależ męcząca jest ta jazda od atrakcji do atrakcji oddalonych od siebie o max 1 km), by na spokojnie podziwiać widoki, by zrobić kilka zdjęć.
Jeszcze przed zachodem słońca docieramy ponownie do północnego krańca wyspy, skąd odpływają promy na Gozo. Około trzydziestu kilometrów dzieli nas od ulokowanej na samym południu Błękitnej Groty.
Dzień 21.
Z rana jeszcze kąpiemy się raz w okolicy Białych Skał i w końcu jedziemy do Valetty. Parkujemy na tym samym parkingu, co poprzedniego dnia. To mądra decyzja, bo parkingi przy samej bramie są zapchane.
Zmierzamy prosto do Pałacu i płacąc nie mało - bo 20 euro od osoby - otrzymujemy bilety i możemy wejść do komnat Wielkiego Mistrza. Równie wielkie jest przy i po zwiedzaniu nasze rozczarowanie. Z olbrzymiego kompleksu udostępniono turystom zaledwie jeden korytarz i kilka wychodzących na niego komnat oraz zbrojownia obecnie zapełniona gablotami. No cóż, jak to określił Jacek - Rycerze nadal łupią, tym razem jednak już nie wrogów na wojnie, ale turystów na biletach. Jakoś to przeżyjemy i chyba całkiem wyleczymy się z chęci zwiedzania tego typu zabytków.
Na pocieszenie na centralnym placu w cieniu wielkiego parasola fundujemy sobie pyszny obiad z lokalnymi ciastami na deser i po posiłku zwijamy się do portu.
Jeszcze tylko chwila oczekiwania na terminalu i o 18:30 odbijamy. Do Pozallo docieramy już po ciemku, więc darujemy sobie jazdę i lokujemy się na noc przy plaży.
Dzień 22.
Po śniadaniu i porannej kąpieli wybieramy się do Syrakuz - miasta papirusu. Samochód zostawiamy tuż przed mostem i idziemy poszwędać się po starówce położonej na wyspie.
Spacerując wąskimi uliczkami docieramy do kamiennego wybrzeża i naszym oczom ukazuje się jedna z dziwniejszych plaż, jakie widzieliśmy - betonowa konstrukcja z metalową drabinką schodzącą do wody. Niedaleko znajduje się miejskie akwarium, które postanowiliśmy zwiedzić.
W kilku miejscach w mieście znajdują się "rabaty" z kępami papirusów, które chętnie zobaczyliśmy na własne oczy, ale tak naprawdę chętniej zobaczylibyśmy je w ich naturalnym środowisku, zwłaszcza, ze okolice Syrakuz to jedyne miejsce, gdzie rośliny te rosną dziko.
Póki co, jednak jeszcze wędrujemy po mieście. Tym razem jednak przejeżdżamy samochodem w inną jego część i wchodzimy na teren Parku Archeologicznego. Czeka tu na turystów kilka atrakcji, w tym pozbawione cienia amfiteatry - grecki i rzymski, lub raczej to, co z nich pozostało. Wchodzimy tam, a jakże, ale obchodzimy szybko kończąc jedynie na szybkim rzucie oka. Tak naprawdę co innego nas do Parku ściągnęło - Rajskie Kamieniołomy.
Już od wieków nie wydobywa się z nich kruszywa i pełnią rolę atrakcji turystycznej, wśród których najgłośniejszą jest Ucho Dionizjosa - wykuta w skale w czasie eksploatacji kamieniołomu grota o niezwykłej akustyce. Niestety, nie udało nam się nausznie sprawdzić legendarnych opowieści o słyszalności każdego szeptu, bo za dużo ludzi na raz chciało zrobić to samo, a miejsce jednych natychmiast zajmowali kolejni. Każdy szeptał, mówił, krzyczał, więc nie dało się przeprowadzić żadnego rozsądnego eksperymentu.
Opodal Parku Archeologicznego przycupnęła plantacja papirusu, gdzie jednocześnie wyrabiane są arkusze, a każdy ze zwiedzających może zobaczyć, jak taki proces wygląda. Niestety, ale ceny nawet czystych arkuszy są jeszcze wyższe niż w sklepikach w mieście.
Po wizycie na plantacji nabraliśmy jeszcze większego akapitu na wycieczkę do źródeł Ciane, gdzie papirusy rosną naturalnie. W pewnym momencie wpakowaliśmy się w labirynt wąskich uliczek, wijących i krzyżujących się między polami i sadami. Oznakowanie było po prostu żadne, ale jakimś cudem dotarliśmy do skraju rezerwatu, gdzie zostawiliśmy samochód i wybraliśmy się na pieszą wycieczkę. Spacer wzdłuż ściany zielonych łodyg zakończonych delikatnym pióropuszem był niezwykle miłym akcentem kończącym dzień.
Dzień 23.
Po pieszej wędrówce wśród papirusów, zachciało nam się jeszcze rejsu łodzią w górę rzeki.
Przez swoją własną bezmyślność - nie sprawdziliśmy ile mamy gotówki - musieliśmy z rana, po ponad półgodzinnym oczekiwaniu na otwarcie bram przystani u ujścia Ciane, przejechać do Syrakuz do najbliższego bankomatu. No cóż, gdy wróciliśmy po godzinie bilety kupowała też już inna para. Zapłaciliśmy szybciutko i w piątkę (doliczając naszego przewodnika i sternika w jednym) wsiedliśmy do łodzi. Rozmieściliśmy się wedle uznania przy burtach tak, by mieć dobry widok i jednocześnie nie zasłaniać pozostałym.
Przyznam, że miałam chrapkę na zdjęcia ptactwa wodnego, ale ptactwo było innego zdania i na dźwięk silnika (który przecież cicho mruczał) albo zrywało się z trzepotem do lotu, albo biegiem kryło w szuwarach i nadbrzeżnych krzewach. Mimo to wycieczka była bardzo sympatyczna. Rosnące nad oboma brzegami rzeki drzewa tworzyły tunel ponad nurtem. Po jakimś czasie dopłynęliśmy do źródeł, przy których za pomocą systemu śluz i jazów stworzono sieć kanałów i stawików. Przy ich brzegach rosną dziko papirusy. Było to inne miejsce niż odwiedzone przez nas poprzedniego dnia i miało swój własny urok. Kilka chwil i kilka kroków spaceru po brzegu i wracamy do bazy.
Po drodze Jacek wypatrzył w wodzie węża. Jednak zanim łódź się zatrzymała i cofnęła, gad uciekł gdzieś pomiędzy korzenie drzewa czy może jakiś krzaki. W każdym razie nie było po nim już śladu.
Po powrocie do "portu" wskakujemy do samochodu i kierujemy się na Realmonte.
Na każdej z odwiedzonych przez nas wysp latem jest masa pożarów. Wypalona i wysuszona słońcem roślinność pali się jak słoma. Zazwyczaj słupy dymu widywaliśmy z oddali, często napotykaliśmy czarną ziemię i wypalone kikuty drzew. Czy są to podpalenia, czy raczej niefrasobliwość i nieostrożność? Nie wiem, ale stawiałabym na to drugie, zwłaszcza, że tu na południu o taki wypadek nietrudno - tubylcy wyrzucają przy drogach każdego śmiecia, jakiego mogą, bez względu na to, czy to będzie szklana butelka, czy niedopałek. Stad bardzo często paliło się tuż przy szosie.
Raz spotkaliśmy się z ogniem bardzo blisko, nawet nieco zbyt blisko. Jadąc w stronę Agrigento widzieliśmy przed sobą tylko kłąb szarego dymu. Nie było możliwości objazdu. Myśleliśmy, tak jak już to kilka razy było, że to tylko dym zawiany nad jezdnię przez wiatr. Niestety, już będąc pośrodku tego kłębu, jadąc jakieś 30 km/h (ze względu na ograniczoną widoczność) tuż przed maską zatańczyły nam olbrzymie płomienie. Paliło się pobocze, barierka się prawie topiła, a wiatr zawiewał płomienie w naszym kierunku. Jacek nacisnął pedał gazu i nie zastanawiając się czy i co mamy przed sobą wystrzelił do przodu jak rakieta. Mnie się jeszcze udało zmusić aparat (autofokus nie bardzo chciał łapać ostrość) do zrobienia jednego zdjęcia.
Tuż za ścianą dymu gwałtowne hamowanie, bo na naszym pasie ruchu radiowóz i policjant zatrzymujący ruch. Szkoda, że nie z drugiej strony. Zwolniliśmy i spokojnie już wyminęliśmy go. Jeszcze tylko szybki rzut oka w boczne lusterko, w którym widać było powiewające wesoło na zewnątrz samochodu szmaciane zasłonki. Nie zajęły się ogniem. Znaczy - nic nie stało, próba ognia przebyta pomyślnie.
Jedziemy więc do tego cudu natury, by rzucić okiem dla świętego spokoju, że możemy atrakcję odhaczyć. Gdy już zjechaliśmy z ekspresówki wleczemy się przez wioski. Droga wąska, przy obu skrajach stoją niekończące się rzędy zaparkowanych samochodów. Tablice wielkimi literami oznajmiają, że wejście na Tureckie Schody jest właśnie już-tuż-tu, a my nie mamy się gdzie postawić. Przez myśl przechodzi nam nawet rezygnacja z tego skrawka Sycylii, ale jedziemy powoli dalej uważnie rozglądając się na boki.
I tak właśnie z daleka, z drogi, dostrzegamy Schody i już wiemy, że ich sobie nie odpuścimy. Musimy tylko znaleźć skrawek wolnego miejsca. Tego jednak nie ma, więc decydujemy się jechać dalej na jakąś plażę i wrócić późno popołudniu, gdy ludzie już się zaczynają zbierać do domów. Mijamy tak dwie kolejne miejscowości, aż w końcu znajdujemy niewielką, spokojną plażę i miejsce przy drodze, gdzie możemy spokojnie zostawić samochód.
Po kąpieli i partii plażowych paletek pakujemy się do samochodu i wracamy do Schodów. Zatrzymujemy się na szczycie klifu, z którego prowadzi ścieżka, wydeptana w białej skale wapiennej. Z każdym krokiem nasz zachwyt rośnie, a wieczorne słońce nadaje schodom ciepłą pomarańczową barwę. Gdy docieramy na dół i stawiamy stopy na wąskich stopniach, za horyzontem chowają się ostatnie promienie i cała formacja skalna przybiera lekko szarawy kolor. Nie zrażeni tym wędrujemy dalej, aż docieramy do szerokiej platformy, łagodnie opadającej ku plaży. Schodzimy na dół i ostatecznie wracamy, by jeszcze przed zapadnięciem ciemności zdążyć wrócić do samochodu.
Dzień 24.
Po śniadaniu zapada szybka decyzja, żeby jeszcze raz podjechać do Schodów, tym razem jednak od strony plaży. Zgodnie z wszelkimi regułami bowiem przebyty poprzedniego dnia szlak i tamta strona klifu będzie schowana w cieniu. Ponieważ jak na wakacyjne standardy jest wyjątkowo wcześnie, to bez problemu zajmujemy miejsca na parkingu przy drodze. Przebrani w stroje plażowe i zaopatrzeni w aparat ruszamy piaszczystą plażą. Do przejścia jest kawał drogi, ale słońce jeszcze nie rozpaliło się na dobre, więc spokojnie da się iść. Gorzej będzie później, gdy zbliżać się będzie południe.
Tak jak się spodziewaliśmy widok nie był tak powalający na kolana jak z drugiej strony, ale za to pełne światło wydobywało ze skał śnieżną biel otoczoną błękitem nieba i wody.
Mała kąpiel, kilka zdjęć, a tu już tłum dokoła się zbiera. Więc i my się zbieramy, ale do dalszej drogi. Gdy docieramy na górę nie ma już gdzie wcisnąć szpilki - samochody stoją tam gdzie wolno i tam gdzie nie wolno. Jakaś młoda parka szalenie ucieszyła się, gdy daliśmy im znak, że zwalniamy miejsce. Pokrzyczeli coś do nas po włosku z uśmiechem i pomachali.
Jedziemy w stronę Marsali, do której to wcale nie lokalne wino nas ciągnie, ale ostanie na Sycylii saliny. Między Marsalą (którą zresztą omijamy nie wjeżdżając do miasta), a Trapani ciągną się jedyne jeszcze zachowane i wciąż pracujące baseny, w których z morskiej wody odparowywana jest sól. Oczywiście, największe ich zgromadzenie znajduje się pod samym Trapani, a większość z nich to żywe muzea. Można bez problemu przespacerować się wałami odgradzającymi poszczególne baseny, z daleka i bardzo bliska podziwiać stare, czerwonoczube wiatraki i ich ruiny. Służyły do przepompowywania wody miedzy basenami. A krajobraz zdobią kopczyki kopce usypanie ze skrzących się w słońcu bieluśkich kryształów.
Całe popołudnie spędziliśmy w salinach, zapoznając się z ich historią i działaniem. Dlatego na noc tez już zostaliśmy w tej okolicy.
Dzień 25.
Po małym zastanowieniu się pomijamy ze względu na ograniczenia czasowe Corleone i jedziemy prosto do Palermo, do którego docieramy jeszcze przed południem.
Do tej pory nie było jakichś większych problemów z poruszaniem się samochodem po włoskich miastach i miasteczkach, jednak Palermo mnie pokonało. Tego chaosu panującego na ulicach nie da się opisać. Nie wiem, jakim cudem udało mi się z nikim nie stuknąć i nikogo (w tym swojego Potwora) nie zarysować. Wolałabym nigdy więcej tego nie powtarzać. Tak nie było ani w Turcji, ani chyba nawet w Batumi.
Gdy jakimś cudem udało nam się znaleźć skrawek miejsca do zaparkowania, wybraliśmy się w końcu na spacer po mieście. Niestety, już w trakcie pożałowałam, że zdecydowaliśmy się na duże miasto, zamiast jakąś spokojną, pełną natury okolicę. Zgiełk, gwar, tłum. Zwłaszcza, że jednak Palermo nie wygląda już tak, jak w opisach z przewodników sprzed paru lat. Miasto ewoluuje i nie czas w nim się nie zatrzymuje, nie zamienia się w skansen. Ewakuujemy się więc po obiedzie i popędzani zbliżającym się końcem wakacji gnamy ekspresówką na wschód w kierunku Milazzo, gdzie docieramy wieczorem, a skąd następnego ranka chcemy wypłynąć na rejs na Wyspy Liparyjskie.
Dzień 26.
Rano wsiadamy na statek. Zajmujemy miejsca na środkowym pokładzie, odkrytym, ale zacienionym na rufie - jedyne rozsądne miejsce, jakie znaleźliśmy. Mając w pamięci niedawny przecież rejs na Gozo, ten statek wypadł znacznie, znacznie gorzej. Jednak płyniemy na Lipari i na Vulkano.
Najpierw wysepka, od której cały mały archipelag wziął nazwę. Nie opływamy wyspy dokoła, ale też nie wpływamy prosto do portu. Najpierw podpływamy pod zamknięte już kopalnie pumeksu, przy których rozłożyły się Białe Plaże. Nazwa pochodzi od białego pumeksu. Od strony wody widzimy lazur wody, z daleka biel klifów. Może na plaże dotrzemy później.
Na pokładzie jest kilka zorganizowanych wycieczek, w tym polska. Korzystamy na tym uzupełniając wiedzę wyczytaną z przewodnika i ulotek o informacje podawane przez głośniki przez pilotkę. Wsłuchując się w innych pilotów (anglojęzycznego i rosyjską przewodniczkę) jeszcze bardziej poszarzamy zakres wiedzy, bo każdy z nich mów o czymś innym. Nawet przez chwilę myśleliśmy o podpięciu się do polskiej wycieczki, ale, gdy usłyszeliśmy plan zwiedzania - główna ulica miasta i kościół i koniec zwiedzania - odpuściliśmy.
Najpopularniejszą metodą poruszania się po okolicy są skutery, które można wynając na każdym kroku. My jednak wypatrzyliśmy coś ciekawszego i znacznie rzadszego - fajne, małe buggy. Jacek wynegocjował - ze względu na czas wypożyczenia tylko 3 godziny - super cenę i zaraz ruszyliśmy na objazd wyspy. Wyszło nas taniej niż busem, czy taksówką, porównywalnie do skutera i na dokładkę wszyscy się za nami oglądali. No i swoboda - chcemy, to się zatrzymujemy, zawracamy, skręcamy i generalnie jedziemy gdzie chcemy. Czyli nasz standard.
Rzecz jasna pojechaliśmy do Białych Plaż, ale wystarczyło, że spojrzeliśmy ze szczytu klifu - plaża była brzydka, szara, brudna. Biały klif z bliska też okazał się raczej szary. Odechciało nam się plażowania. Ruszamy więc w dalszą drogę. Objechaliśmy wysepkę, zatrzymując się tu i ówdzie na chwilę, by popodziwiać widoki, czy zrobić jakieś zdjęcie. Przed dalszym rejsem jeszcze zdążyliśmy zajrzeć na główną ulicę Lipari i załapać się na małą przekąskę i lody.
Przepływamy na Vulkano, tu dają nam 2,5 godziny czasu. I ta wyspa nie jest za duża, ale jest rezerwatem i poza najbliższym otoczeniem portu, nie ma czym i jak gdzieś pojechać. Wspinaczka na szczyt krateru to wielogodzinna wyprawa, która trzeba wcześniej umówić.
Nie mając innego wyjścia zachowujemy się jak na klasycznych wakacjach - czyli najpierw Czarna Plaża. Co brzmi interesująco, ale okazuje się baaardzo przereklamowane. Czarne plaże to były w Islandii, a to co jest na Vulkano, wygląda dokładnie jak plaża w Urece, może tylko jest odrobinę czyściej. Mała kąpiel i już zmykamy.
Kilka kroków od portu, nad samym brzegiem morza jest naturalny basen gorącego błota, a dokoła solfatary. Stąd też powszechny zapach związków siarki, choć na szczęście dość łagodny w swej intensywności - dało się normalnie oddychać. Wypaplaliśmy się jak małe dzieci, a ponieważ na bezchmurnym niebie słoneczko prażyło, do tego błotko miało też wysoką temperaturę, zapragnęłam ochłodzenia. Prosto z błotka zejść można do morza, tam więc poszłam. I co? I tam też podziemne gorące źródła, więc z ochłody nici. Musieliśmy się całkiem ewakuować z termalnego regionu na zwykłą plażę.
Po wejściu na pokład rozpoczynamy powoli rejs powrotny. Po drodze jeszcze opłynęliśmy okoliczne co ciekawsze skały i wysepki. Ale ogólnie muszę stwierdzić, że tą wycieczką byliśmy bardzo rozczarowani. Nijak się to miało do wyprawy na Gozo, a koszt był większy. Włoskie podejście do sprawy? Maltańczycy sprawili się znacznie lepiej.
Po powrocie do Milazzo ładujemy się od razu do samochodu i zaczynamy kierować się w stronę Etny, chociaż jeszcze na noc zostaliśmy nad morzem.
Dzień 27.
Od rana kierujemy się na Etnę. Wysoki, ciągle dymiący stożek widoczny jest cały czas, już z bardzo daleka. Nie tracąc go z oczu, zwracamy też jednak uwagę na inne krajobrazy, które mijamy. Dzięki temu nie przegapiamy przepięknego koryta rzeki Alkantara. Gdy tylko zobaczyłam z mostu, nad czym przejeżdżamy, natychmiast skręciliśmy i zjechaliśmy z drogi. Kilkuminutowa przerwa nie opóźniała nas (zresztą i tak nic nie mieliśmy zaplanowanego, ani tym bardziej zarezerwowanego), a była bardzo przyjemna.
Drugi postój zrobiliśmy sobie w lesie, gdzieś na wysokości ok. 1400 m n.p.m. (zgodnie z informacją na tabliczce przed knajpą). Najpierw wybraliśmy się na mały spacer, a potem na obiad, bo już żołądki zaczęły dopominać się o swoje prawa.
Wyjechaliśmy z lasu na otwartą, pokrytą czarną lawą przestrzeń. Nitka asfaltu przecinająca czarne pole była nowa i wyglądała tu dość dziwnie. Pomiędzy ostrymi, porowatymi skałami wystawały białe kikuty drzew, a pomiędzy nimi zaczynały przebijać się niewielkie kwiaty i trawy.
Docieramy do bazy turystycznej na jakichś 2000 m. Tu się kończy asfalt i możliwość jazdy samochodem. Chociaż dla nas dopiero od tego miejsca mogłaby się zacząć naprawdę ciekawa droga. Jednak wstęp tylko dla pracowników naukowych z gatunku sejsmolodzy, geolodzy czy coś w tym rodzaju, oraz autoryzowane pojazdy firmy wożącej turystów bliżej szczytu. Chcąc nie chcąc musieliśmy zostawić Potwora na parkingu i dalej wybrać się unimogiem, po uiszczeniu odpowiedniej kwoty za przejazd, wstęp do rezerwatu i przewodnika.
Zajęłam strategiczne miejsce przy otwartym oknie i dzięki temu mogłam po drodze robić zdjęcia, bo postojów nie było. Zatrzymaliśmy się dopiero przy obserwatorium, z którego najwyższy szczyt sycylijskiego wulkanu mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mały spacer i wracamy do naszego olbrzymiego środka transportu. Tym razem zatrzymujemy się w jednym miejscu, gdzie kilka tygodni wcześniej zeszła lawa. Pochylamy się i dotykamy ziemi - wciąż w niektórych miejscach jest ciepła.
Zrobiło się już mocne popołudnie, gdy wracamy na parking. Jeszcze tylko coś na ząb i zjeżdżamy na wybrzeże. Umyśliła nam się Taormina, ale docieramy do niej późnym wieczorem i przejeżdżamy przez miasteczko rozświetlone latarniami i neonami.
Dzień 28.
Ta część wybrzeża okazała się dość trudna. Chcieliśmy jeszcze zajrzeć na plażę, więc nie wjechaliśmy od razu na ekspresówkę, co okazało się błędem. Nie było parkingów, a przy drodze nie było gdzie zaparkować. Droga wiodąca w stronę Mesyny prowadziła przez małe miasteczka wąskimi uliczkami. Zaparkowane samochody zajmowały połowę szerokości jezdni i mijanie się z jadącymi z naprzeciwka było sztuką nie lada. Na szczęście było jeszcze dość wcześnie rano, więc i ruch nie był za wielki, więc jakoś się wlekliśmy.
Aż w jakiejś miejscowości, której nazwy nie pomnę, wzdłuż plaży rozciągnął się wyraźnie oznakowany parking, na którym było jeszcze bardzo dużo wolnych miejsc. Skorzystaliśmy z okazji, żeby zażyć ostatniej tych wakacji kąpieli i zatrzymaliśmy się na małą przerwę.
Po kąpieli i małym drugim śniadaniu kontynuujemy wleczenie się do Mesyny, bo na ekspresówkę nie ma w okolicy wjazdu. W Mesynie tkwimy w korkach, posuwając się żółwim tempem od świateł do świateł w kierunku portu. Jakimś sposobem docieramy tam od "tyłu". Nie ma jednak problemu, bo i stąd kolejka samochodów wjeżdża na prom. Po raz pierwszy wjeżdżaliśmy po zwieszonych kilka metrów nad ziemią rampach wprost na górny pokład. A ponieważ dek samochodowy był przeznaczony dla niskich osobówek, my tak jak i kilka innych wyższych samochodów, zostajemy na pokładzie otwartym, na samym dziobie. Śmiejemy się, że Potwor może też chociaż raz podziwiać widoki w czasie przeprawy.
Około 14:30 wjeżdżamy na autostradę i wydaje nam się, że teraz pognamy do domu. Nic bardziej mylnego, bo zanim zdążyliśmy się dobrze rozpędzić, już musieliśmy ostro hamować. Autostrada aż do samego Salermo w przebudowie, więc przez ten kawał drogi same ograniczenia i co kilka minut korki i zatory. Straciliśmy na tym odcinku przynajmniej ze trzy godziny.
Dzień 29 i 30.
Na szczęście od Neapolu jechało się już spokojnie i autostradowym tempem, więc kilometry mijały i mijały. Chociaż ze względu na dzielącą nas od domu odległość i tak wydawało się, że będziemy jechać w nieskończoność.
Ciężkim szokiem okazało się przekroczenie Alp i austriackiej granicy, do której dotarliśmy przed wieczorem. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęło słońce i ciepełko, a pojawiły się chmury, temperatura drastycznie spadła, o dach uderzyły ciężkie krople deszczu. To już koniec wakacji.
|