Tam między innymi byliśmy:
Termin: sierpień 2014r.
Tym razem to wyjątkowe wakacje - spełniamy jedno z naszych dawniejszych marzeń i do tego nie jedziemy Honkerem, który w ostatnich latach stał się naszym wspaniałym towarzyszem podróży. Tym razem mamy nowego towarzysza - o wiele mniejszego, ale nie mniej przydatnego - jak to mówi Jacek - najmniejszy kamper świata, czyli Subaru Libero. Zgodnie z oczekiwaniami i przewidywaniami, on lepiej się sprawdził w cywilizowanej Irlandii, w której królują wąskie i kręte drogi.
Dzień 1.
Jak zwykle przy dalszych wyjazdach - po prostu autostrada. Licznik wakacyjny odmierza czas, samochodowy pokonywane kilometry. Do Calais mamy kawałek drogi, więc jedziemy. A czasem nie jedziemy, tylko stoimy w korku. Znów przed nami na A4 płonący samochód. Czy to taka gorąca autostrada, czy nasza wyjazdowa tradycja?
Dzień 2.
Pogoda nas nie rozpieszcza, głównie pada, a raczej leje tak, że wycieraczki nie nadążają z wycieraniem szyby. Przez to mylą nam się zjazdy i zamiast prosto do Belgii, wjeżdżamy do Holandii. To nic, na Brukselę pojedziemy inną drogą.
O 20:00 wypływamy z Calais.
Deszcz towarzyszy nam nadal i wciąż i nie zanosi się, żeby przestał. Nie będzie więc obserwowania ruchu w Kanale, nie będzie podziwiania Białych Klifów.
Przy tej pogodzie i zanim cała procedura opuszczenia promu i portu się zakończyła, zrobiło się ciemno. Mimo to Jacka decyzja jest jedna - jedziemy dalej ile się da. Bez zbędnych przystanków. Po prostu wjeżdżamy na autostradę i tniemy na zachód.
Dzień 3.
Po małej drzemce zachciało nam się o godzinie 5 rano śniadania w postaci twistera w KFC. Ucieszyło nas logo kurczakowego fastfoodu, ale nasza radość nie trwa długo - otwarte dopiero od 11:00. Tak długo czekać nie będziemy, musimy zadowolić się kanapkami i ruszamy dalej.
O 11:00 (czyli jak tam gdzieś w połowie Anglii otwierają KFC) docieramy do terminala w Fishguard. Prom odpływa o 14:00, więc mamy chwilę czasu na mały spacer i obiad.
Tym razem pogoda pozwala nam na spędzenie większości czasu na otwartym pokładzie. Kilka chwil spędzamy pod pokładem, w miejscu z dostępem do wifi, sprawdzając pocztę i surfując po necie.
Na pokładzie znalazły się ławki ze stolikami, więc i zjedliśmy na spokojnie i pograliśmy w gluckhaus (jedyna gra, przy której nie obawialiśmy się, że wiatr nam porwie elementy). Dzięki słońcu nawet udaje nam się w jego promieniach chwilę przedrzemać.
Z promu zjeżdżamy po 18ej. I zatrzymuje nas do kontroli pani celniczka. Ogląda dokumenty, wypytuje. Kontrola graniczna, że aż się stare czasy przypominają. Przy okazji widzimy jak łatwo może Brytyjczyk podpaść irlandzkiemu urzędnikowi. Ktoś chciał sobie po prostu ominąć kontrolę, ale mina celniczki i ton, jakim wezwała do zatrzymania, wróżyły raczej długą i szczegółową kontrolę i przepytywanie.
Irish National Heritage Park (INHP) już zamknięte, więc jedziemy do Wexford, żeby zrobić jakieś zakupy, bo zapasy zabrane na drogę już się skończyły.
Decydujemy się pojechać do Curraclove nad morze. Lądujemy na parkingu przy Raven Nature Reserve. Do rezerwatu (leśny) już nie idziemy, ale wybieramy się na wieczorny spacer po plaży. To cudowne móc zdjąć buty i schłodzić nogi w wodzie. Jacka na koniec zebrało jeszcze na kąpiel w morzu. A teraz marudzi, że mu zimno.
Dzień 4.
Przy śniadaniu postanawiamy nieco zmodyfikować plan i odpuszczamy INHP. To i tak jest tuż obok Rosslare, możemy spokojnie zostawić sobie Park na sam koniec. Ruszamy więc na zachód.
Do Cashel docieramy bez problemu. Gorzej jest ze znalezieniem drogi na szczyt wzgórza, na którym stoi katedra. Widzimy ją wyraźnie z dołu, ale jakoś dojechać nie umiemy. W końcu się udaje, ale nie parkujemy pod samym Rock of Cashel, tylko uliczkę obok - przyczyna jest prozaiczna - tańszy parking.
Kilka kroków i wchodzimy na teren Rock of Cashel. Katedra, mimo, że w ruinie, sprawia niesamowite wrażenie. Ogromne mury, tylko trochę zdobione. I nie przeszkadza brak dachu, gdy wchodzimy do środka - czuć majestat. Udaje nam się nawet rozmijać ze sporymi grupami turystów, więc rozgadany tłum nie mąci nastrojowej ciszy. Efekt nieco psują rusztowania, ale taki już nasz pech, że zawsze trafiamy na jakieś prace renowacyjne.
To nasza pierwsza atrakcja w Irlandii i jesteśmy zadowoleni, że tu trafiliśmy. I już rośnie nam apetyt na piękne zamki, kościoły i ich malownicze ruiny.
Chcieliśmy jeszcze zajrzeć do "wioski" - takiego niby-skansenu w Cashel, ale okazuje się, że to tylko jedna chata, na podwórku której zgromadzone jest kilka przedmiotów. I do tego cena wstępu - 5,5 EUR. Darujemy sobie.
Przed samą wioską Blarney jest przyjemny parking ze stoliczkami. Idealne miejsce, żeby stanąć i zjeść, bo to już ta pora obiadowa. Jest to też kolejny parking z ograniczeniem wysokości. Oj, Honker by tu nie wjechał.
Słońce świeci i marzy nam się miejsce w cieniu. Jednak parking pod posiadłością Blarney jest tak wypełniony, że nie mamy w czym przebierać i musimy zadowolić się po prostu pierwszym wolnym miejscem, jakie udaje nam się znaleźć.
Po przejściu przez kasę wchodzimy w aleję kolorowych drzew. Kolorowe tak dokładniej są ich pnie - ubrane w dziergane na drutach wielobarwne wdzianka. Docieramy w ten sposób do podnóża wieży zamku Blarney. Tego słynnego zamku z jeszcze słynniejszym Kamieniem Blarney. Na razie jednak - ponieważ już tu jesteśmy, wchodzimy do lochów.
Są jak te z baśni i legend - ciemne, wąskie, mroczne, wilgotne, po skalnych ścianach spływają strużki wody. Jest tu jak w grocie, która zresztą została w lochy zamieniona. Mocno pochyleni wchodzimy wąskim korytarzykiem, po śliskich schodkach i zatrzymujemy się w niewielkim pomieszczeniu. Jedyna dalsza droga prowadzi w głąb lochów jeszcze mniejszym korytarzykiem. Żeby do niego się wcisnąć, trzeba by było raczkować jak mały brzdąc. Wyraźnie widać, że nikt nie ma ochoty na takie taplanie się w błocie i w tym miejscu wszyscy zawracają. My zresztą też.
Obchodzimy zamek zerkając po drodze na dziwne twory, jakie znalazły się w ogrodzie. A to jakieś kolorowe, błyszczące w promieniach słońca kule, a to gigantyczne gałki oczne. Wypatrujemy przy nich mikre tabliczki - z nazwiskiem artysty, który to dzieło sztuki stworzył, jego tytuł i rok powstania. Taka galeria pod gołym niebem.
Przechodzimy w końcu przez bramę i zaczynamy wspinaczkę na szczyt, gdzie jest wmurowany słynny Kamień Elokwencji. Nie spieszy nam się, więc po drodze odwiedzamy każde piętro. A przez całą drogę Jacek w kółko zadaje to samo pytanie:
- Co tu jest do zobaczenia? Po co tu jesteśmy?
- Na szczycie, poniżej linii blanków jest taki legendarny kamień, który trzeba pocałować. Idziemy to zrobić.
- Całować kamień!? Po co?
- Żeby zyskać dar elokwencji.
- To głupie. Nie będę całował żadnego kamienia.
I to było tyle w temacie kluczowego punktu programu wizyty w Zamku Blarney.
Ja jednak postanowiłam, że nie odpuszczę. I cierpliwie czekałam w kolejce na szczycie na swoją kolej. Jacek postanowił, że przynajmniej zrobi mi zdjęcie jak się wygłupiam. Zwłaszcza, że żeby kamień pocałować, to trzeba położyć się, wygiąć mocno w do tyłu, praktycznie wisząc głową w dół.
A ponieważ jesteśmy w bardzo cywilizowanym kraju, w jednej z najpopularniejszych atrakcji turystycznych, to są tu dwie bardzo ważne osoby. Jedną z nich jest oficjalny fotograf, który naciska spust migawki (poprzez dość długi wężyk) ustawionego na stałe aparatu. Drugi człowiek siedzi przy szczelinie i przytrzymuje wszystkich całuśnych turystów, instruuje, pomaga się położyć, a potem wstać.
Po zejściu na dół oglądamy moje zdjęcia, ale nie podobają nam się (ładniejsze, znaczy w lepszym momencie pstryknięte, ma dziewczyna, która oglądała zdjęcia przed nami).
Przed bramą siadamy na chwilę na ławce i jakoś tak spojrzenia nam lecą w górę. Doskonale stąd widać wszystkich całujących. Zerkamy przez długi obiektyw i jest super zbliżenie. Fajne zdjęcie mogłoby być. Ale robić je obcemu? Nie. Czyli któreś z nas musi ponownie wspiąć się na górę i pocałować kamień. A ponieważ ja to już robiłam, to upada Jacka teoria, że to głupie i że nie będzie tego robił. Nie ma wyjścia i poświęca się dla sprawy. Ja się rozsiadam na ławce, wyciągam notes (chwilę mu zajmie zanim się pojawi w otworze), a później już tylko czaję się z naszykowanym aparatem.
Od razu poznaję Jacka, gdy mości się niebywale powoli. I wiem, że robi to, żebym miała czas zareagować. I ok, seria zdjęć całowania kamienia wykonana.
Tuż obok jest "Poison garden" - z tabliczką z trupią czaszką przy wejściu. I ostrzeżenie - nie dotykać roślin, nawet nie wąchać. Patrzeć tylko z daleka. Cóż to będą za dziwaczne i tak niebezpieczne rośliny? Okazuje się, że między innymi rośnie tam konwalia, opium, marihuana, maki. Część z nich (zgadnijcie które) schowane za kratami, nie pozwalającymi żeby chociaż musnąć jakiś listek.
Główny punkt programu zaliczony, więc teraz tak po prostu spacerujemy parkowymi alejkami. I przechodzimy przez wąską furtkę w murze z jednej części parku, do zupełnie innej - Rock Close. Takiej bajkowej. Na początku wita nas ogród wodny i cudnej urody mini-wodospad. W sadzawce, do której przelewa się woda, tkwią dziwne, cudowne kwiaty. Okazuje się, że one też są ceramiczne i stanowią kompozycję wzbogacającą ogród.
Wędrujemy zielonymi tunelami i szukamy najważniejszego punktu tej części parku - Schodów Życzeń i Kuchni Czarownicy.
Schody Życzeń to takie magiczne miejsce, które należy przejść dwukrotnie - na górę i na dół - z zamkniętymi oczami i cały czas myśląc o życzeniu. W ciągu roku od tego momentu powinno się spędzić.
Kuchnia Czarownicy znajduje się na drugim końcu schodów (my szliśmy od dołu). To tu mieszkała niegdyś czarownica, która z właścicielami Blarney miała taki układ - ona może brać z parku drewno do swojej kuchni, a za to będzie spełniać życzenia odwiedzających ją ludzi.
Teraz kuchnia (taka niby-grota, ale z prawdziwym kominem) stoi pusta i podobno tylko nocą pali się w kominie ogień. A zaklęta w kamień czarownica usiłuje znaleźć sposób, żeby całkiem się z niego uwolnić.
Praktycznie do oporu spacerujemy po zakamarkach parku i dobrze popołudniu opuszczamy posiadłość.
Chcemy się dostać na wybrzeże, ale po drodze mamy pobliskie Cork. Na mapie nie wygląda to za ciekawie i bardzo chcemy uniknąć wizyty w mieście. Kombinujemy więc jak i gdzie tu wyjechać, żeby jak najkrótszą drogą pomknąć na południe, ale i jednocześnie ominąć metropolię.
Jak to często u nas bywa, plany zmieniamy po drodze. A że Ring of Kerry to ring, czyli koło (mniej więcej), to wszystko jedno skąd zaczniemy. Tniemy więc cały czas na zachód, żeby na nocleg być już na wybrzeżu.
Pogoda nam się zepsuła - za Killarney zaczyna mżyć. Na szczęście, gdy docieramy na plażę Rossbeigh przejaśnia się. Na kąpiel jest zdecydowanie za późno i za zimno, ale jest idealnie na spacer. A jest dokąd iść, bo złocisty piasek pokrywa całe wybrzeże wydmowego cypla. Ładnych kilka kilometrów.
Dzień 5.
Pobudka nieśpieszna, bo kropi. Na szczęście zanim zjedliśmy śniadanie przestało padać. Przynajmniej tyle. Idziemy więc na spacer po plaży, tym razem tylko do szczątków łodzi, żeby zrobić im jakieś rozsądne zdjęcie w świetle dnia.
Wyjeżdżając z plaży zatrzymujemy się dosłownie na chwilę przy kamiennym moście w Glenbeigh, by pstryknąć fotki.
Z Rossbeigh wracamy dosłownie kilka kilometrów do Kerry Bog Village - małego skansenu pełnego "torfowych" chat. Kamienne, pobielone budynki, kryte strzechą, ale tylko z wierzchu. Gdy spojrzy się na strop, stojąc wewnątrz takiego domu, widać wyraźnie, że wewnętrzną część dachu tworzą warstwy równo ułożonego torfu. Na małym, zielonym padoku pasie się kilka irlandzkich koni, a na jeszcze mniejszym, wybetonowanym wybiegu leżą dwa irlandzkie wilczarze o zmierzwionej sierści. Aż mi żal tych psiaków.
Przy plaży i porcie Kells zatrzymujemy się dosłownie na chwilę na kawę i jedziemy dalej. I tak docieramy do ruin zamku Ballycarbery. Są przepiękne, znacznie piękniejsze niż na zdjęciach. Mury zarośnięte są tak grubą warstwą zieleni, że wydaje się, że sam zamek zbudowany jest z pokrytych gęstym listowiem splątanych gałęzi. Na maleńkim parkingu jest tłoczno, spora grupa ludzi spaceruje wokół i wspina się na mury. Kilkoro z nich to Amerykanie, którzy są po prostu zachwyceni.
- To niesamowite! - mówią. - Tu jest tyle zabytków! Tyle takich starych zamków! U nas w Stanach nie ma nic.
No cóż, jak weźmie się pod uwagę historię Irlandii (czy innego dowolnego kraju Starego Świata) i weźmie się historię Stanów, to nie bardzo jest co porównywać.
Nie wiem, czy będzie tu w Irlandii coś jeszcze innego, co pobije urodą ten zakątek i ten zamek.
Niedaleko są dwa kamienne forty. Idziemy zobaczyć obydwa, bo już z daleka widać, że nie są identyczne. Zaczynamy - inaczej niż znana nam już grupka Amerykańskich turystów - od Cahergal. Wysoki okrągły mur ma tylko jedno wąskie wejście. W środku prawie pusto - dwa tworzące półokręgi murki. Za to schody i niby-tarasy wzdłuż zewnętrznego muru są doskonale zachowane.
Leacanabuaile jest niższy, ale za to ma więcej "zabudowań" wewnątrz - wyraźniej widać poszczególne pomieszczenia. Jest też bardziej zielony - trawa porasta nie tylko "dziedziniec", ale i szyty murów. Niestety, jest tu też więcej ludzi - całe rodziny z małymi dziećmi, które biegają dokoła. Wyraźnie wszyscy tu piknikują i nie mają zamiaru szybko opuścić fortu.
Wracamy do Cahersiveen, gdzie robimy małe zakupy. A potem zmierzamy do czegoś, co zwie się portem. A jest to po prostu szosa, która kończy sie zjazdem do wody. To tu za moment będziemy wjeżdżać na prom, który przewiezie nas na Valentia. Pięć minut rejsu i wysiadamy w Knightstown - stolicy wyspy, która wita nas przejściowym deszczykiem.
Jedziemy do Grotto, leżącej na dawnym terenie kamieniołomu sztucznej groty. Powstała dzięki pracy ludzkich rąk przy wydobywaniu łupków. Opuszczony fragment "kopalni" zamieniono w kaplicę, w której do dziś odbywają się czasem nabożeństwa. A poza tym stoi otwarta dla każdego chętnego zwiedzającego.
Nigdzie nie jest tak szaro jak tu. Dokoła same ciemnoszare skały, zwały pokruszonego kamienia. Trochę nam się przypomina Walia z jej kopalniami łupków. Jednak pogoda potęguje ten efekt, bo całe niebo zasnute jest ciemnoszarymi chmurami, wiszącymi nisko i sprawiającymi, że majaczące w dali brzegi też są szare.
Mijamy White Street - rząd białych domków stojących przy wąskiej drodze i dojeżdżamy do maleńkiego parkingu na kilka samochodów. Jakby ktoś miał wątpliwości, to przy wyjściu na szlak stoi kolorowa tablica z namalowanym tetrapodem. Schodzimy ścieżką kilka kroków i docieramy do panelu informacyjnego, na którym też przymocowane są fragmenty skały z dziwnymi odciskami. To odciski łap i ogona tetrapoda. I dobrze, że jest tabliczka, opisy i do tego rysunki (włącznie z rysunkiem pokazującym przebieg śladów poniżej na skałach). Inaczej byłoby ciężko samemu wypatrzyć podwójny, regularny ciąg wgłębień w skale. I można by tylko podziwiać postrzępione wybrzeże.
Stoimy i patrzymy na ślady pierwszego stworzenia jakie wyszło z wody na ląd. Najstarszy zabytek świata? I jednocześnie zastanawiamy się jak naukowcy doszli do tego, że te kilka zagłębień to właśnie ślady tych pierwszych czterech łap. A ten rowek to odcisk wleczonego po ziemi ogona.
Widziana wcześniej z daleka latarnia morska okazała się być udostępniona do zwiedzania, ale przyjechaliśmy do niej tuż po zamknięciu. Mówi się trudno.
Wszystko jest tu blisko wszystkiego, więc przejazd na Geokaun zajmuje nam dosłownie chwilę. Przy innej pogodzie najlepszą opcją byłoby pozostawienie samochodu na dolnym parkingu i wejście na górkę. Jednak dziś jest zbyt pochmurnie i za bardzo straszy deszczem. Dlatego wjeżdżamy na szeroką drogę gruntową i podjeżdżamy na kolejne parkingi. Zaczynamy od klifów Fogher. Kilka kroków i już jesteśmy na czymś w rodzaju tarasu widokowego. A po drodze można zapoznać się z miejscową fauną i florą, tak jak i legendami - to wszystko dzięki ustawionym wzdłuż ścieżki bogato ilustrowanym tablicom.
Klify piękne, groźne - zwłaszcza przy tej pogodzie. I aż dziw bierze, gdy pomyśli się, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu kobiety wędrowały tymi klifami na torfowiska i z potem z torfem do wioski. Od samego patrzenia może się zakręcić w głowie.
Pora wspiąć się na najwyższy szczyt wyspy - Geokaun. Wspinamy się samochodem, bo zaczyna coś kropić, a nie chce nam się moknąć. Wjeżdżamy więc na parking, na którym stoi już jakiś samochód. Nikogo jednak nie widać, najwyraźniej pasażerowie poszli gdzieś dalej.
Na Geokaun jest kilka punktów widokowych i tak naprawdę to stąd powinno się zacząć zwiedzanie wyspy. Na wielkich tablicach pokazane są i w kilku słowach opisane różne miejsca na wyspie. Tu i teraz dowiadujemy się, że rząd białych domów poniżej, który mijaliśmy jadąc do śladów tetrapoda, to zabytkowe domy wybudowane dla walijskich sztygarów, sprowadzonych do powstającej kopalni łupków. Każdy obiekt na wyspie jest opisany, ale zanim udaje nam się przejść po wszystkich punktach, zaczyna coraz bardziej padać. Nie ma sensu moknąć, więc chowamy się do samochodu i po prostu ruszamy dalej.
Gdzieś po drodze miga nam drogowskaz kierujący do studni św. Brendana. Naczytaliśmy się sporo już dawno na temat niezliczonych świętych studni w Irlandii i jak już jakaś nam się pojawiła po drodze, to chcemy do niej podjechać.
Zjeżdżamy więc z głównej drogi w dróżkę wąską, krętą, która kończy się w polu. A studni nie ma. Przez pole dalej wiedzie, rozgałęziający się po kilkunastu metrach, polny szlak. A co tam, niech i subaru zazna trochę offroadu. Na rozdrożu rozdzielamy się - ja idę pieszo w prawo, Jacek jedzie w lewo. Zobaczymy, kto z nas znajdzie studnię.
Znalazłam! Według poglądowej mapki wyspy, przy studni jest wielki krzyż. Okazuje się, że krzyż sięga mi wysokością do połowy uda. Na dokładkę nie jest to typowy celtycki krzyż, jakiego się spodziewałam, tylko wycięty w łupkowej płycie kształt ogólnie zbliżony do krzyża. Co mi jednak pomogło, to fakt, że stoi na niewielkim wzniesieniu i faktycznie nieco wystaje ponad krajobraz.
Sama studnia to zabudowane wgłębienie w ziemi. Nie ma tu nawet portretu, czy posążka świętego. Jest za to masa innych rzeczy - typowe wota i ofiary. Koraliki, odręczne malunki, monety, maskotki, figurki, czyli wszystko co kto akurat miał pod ręką i przyniósł. Niestety brakuje tylko jednego - wody. Wyraźnie widoczne dno studni pokrywają suchutkie kamienie.
Pozostał nam już tylko most i przejazd przez Portmagee i opuszczamy wysepkę Valentia..
Reklama dźwignią handlu i chociaż w przypadku "normalnych" zakupów już się nie nabieramy, to jeśli chodzi o tzw. atrakcje turystyczne, to często z pełną świadomością dajemy się naciągnąć na zobaczenie tego czegoś naj. Tym razem były to najpiękniejsze klify Kerry. Kilka euro opłaty i idziemy na spacer wzdłuż zabudowań gospodarskich drogą wiodącą na skraj klifów.
W pewnym momencie spostrzegam repliki chat mnisich ze Skelligs, a na szczycie pierwszej kilka ptaków. Jest i maskonur atlantycki. Wow! Ale gratka. Macham na Jacka, żeby był cicho, skradam się bliżej i wybucham śmiechem. Wszystkie ptaki na dachu są sztuczne. Dałam się nabrać. Za to mojej uwadze nie umykają licznie rozstawione kamery monitoringu - wszystko jest tu zdalnie pilnowane.
Od przepaści odgradza nas metalowa siatka ogrodzenia. I chociaż jest dość późno i ciemnawo (głównie przez chmury), to widok jest przepiękny. Klify są naprawdę wspaniałe i przestaję marudzić, że daliśmy się naciągnąć na jakąś lokalną atrakcyjkę. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nie można żałować tego późnego postoju.
Dzień 6.
Śniadanie konsumujemy spokojnie przy stoliku obok auta, w niewielkiej skalistej przystani. Osłonięci jesteśmy i od lądu i od otwartego morza. Kawą Jacek postanawia porozkoszować się jednak gdzieś indziej i w tym celu zjeżdżamy na śliczną plażę Ballinskelligs. Zaraz obok są malownicze ruiny zamku McCarthy, a nieco dalej opactwa. Szkoda tylko, że znów i wciąż pada.
Docieramy do Waterville i nie musimy szukać jego głównej atrakcji, bo stoi przy samej drodze. To pomnik wspartego na nieodłącznej laseczce Charliego Chaplina. Aktor bardzo często spędzał wakacje w tym miasteczku, więc uhonorowany został pomnikiem. Zatrzymujemy się naprzeciwko pomnika i od razu robimy sobie kilka zdjęć. I wychodzi na to, że mamy farta, bo chwilę później podjeżdża autokar, z którego wysiada tzw. dziki tłum. I tenże dziki tłum otacza Chaplina, ustawia się w kolejce do zdjęć i generalnie jego ludzkie elementy przeszkadzają sobie wzajemnie.
Zostawiając gromadę turystów i otoczonego Chaplina idziemy na spacer. Gdzieś tu jest spore jezioro, a na nim wyspa z kościołem. Wedle mapy właśnie z Waterville powinniśmy mieć dobry widok na wyspę. Niestety, to tylko teoria, bo okazuje się, że większą część wybrzeża zajmuje jakiś klub, czy coś, otoczony wysokim murem. Dla nas zostaje do podziwiania wyłącznie niewielka zatoczka z polem namiotowym po drugiej jej stronie. Mówi się trudno. Wracamy do samochodu i po prostu jedziemy dalej.
Po raz kolejny dajemy się nabrać na hasło "NAJ". Tym razem największy okrągły fort.
Staigue nie jest największym fortem (nie jest większy niż Cahergal), nie jest najlepiej zachowanym, ale jest inne naj, które możemy uznać. Jest najfaniej położonym fortem spośród tych, które widzieliśmy. Tym razem za dala od pól i zabudowań, z groźnie wyglądającymi wzgórzami w tle. Jest tu bardziej dziko, nawet pastwiska nie przypominają ucywilizowanych łączek.
Zajeżdżamy do miasteczka Sneem. Jest na tyle przyzwoicie, że postanawiam nie zabierać kurtki ani parasola. Po prostu aparat na ramię, plecak z dokumentami i wio. Szukając słynnych domów-ulów (jak opisali w przewodniku) rozglądamy się też za jakimś obiadem. Odeszliśmy od samochodu dosłownie kawałek i lunęło. W panice wciskam aparat do plecaczka, żeby nie mókł. Oglądamy się za siebie i patrzymy na informację turystyczną przed nami. Odległość taka sama, a my już i tak jesteśmy cali przemoczeni. Wracanie do samochodu nic nam nie da. Idziemy więc zapytać o te domki.
Okazuje się, że pani za kontuarem doskonale wie o co chodzi, chociaż to nie są żadne domy, tylko rzeźby. Fakt, że niektóre przypominają stożkowe tipi, mają wejście i witrażowe okienka i zmieści się w środku kilka osób. Jednak nazywanie tego domami, to bardzo gruba przesada.
Przemoczeni do suchej nitki nagłym oberwaniem chmury, spacerujemy w zanikającej już mżawce po terenie parku rzeźb. Zanim wracamy do samochodu, już całkiem przestaje padać. Jednym słowem - zupełnie na odwrót niż mamy zazwyczaj na wakacjach.
Wleczemy się w szeregu samochodów bez możliwości wyprzedzenia. Na czele długiej kolumny, tuż przed nami autokar na brytyjskich numerach. Jedzie powoli, bo inaczej na tej drodze po prostu nie może. Jednak od czasu do czas zdarzają się parkingi przy atrakcjach i punktach widokowych. Autokar zjeżdża w jednym z takich miejsc z drogi. Hurra! Możemy pojechać!
Nas jednak też skusił krajobraz i chociaż zamglony i zachmurzony, to dajemy się uwieść i zjeżdżamy na parking, żeby zerknąć na jeziora w dole. W ostatniej chwili zauważamy, że do stojącego przed nami autobusu już wsiadają turyści. O nie, dopiero co jednemu uciekliśmy i nie mamy zamiaru wlec się za kolejnym. Zanim jednak wyjeżdżamy w parkingu, zza zakrętu wyjeżdża wyprzedzony wcześniej autokar i teraz utykamy między nimi dwoma. Teoretycznie można by się cieszyć z tempa jazdy, które pozwala na spokojne podziwianie widoków. Niestety, gęsto rosnące po obu stronach drogi drzewa nie pozwalają na to.
Dotaczamy się tak do wodospadu Torc, a dokładnej do parkingu przy drodze, z którego wychodzi szlak. Jakimś cudem udaje nam się znaleźć kawałek wolnego miejsca i ruszamy na spacer przez zielony las. Zielone jest nie tylko runo i poszycie i korony drzew. Zielone są obrośnięte mchem ze wszystkich stron całe pnie drzew. Zieleń na wyspie jest zdecydowanie dominującym kolorem i już wiem skąd się wzięły nazwy Szmaragdowa Wyspa czy Zielona Wyspa.
Torc nie jest ani wysoki, ani szeroki, ani szczególnie potężny. Ot, nitka wody opadająca z kilkunastometrowej skały. Uroku odmówić mu nie można, ale z islandzkimi czy norweskimi wodospadami mierzyć się nie może.
Wyraźnie widać w tej części Kerry, że to bardzo popularne wśród turystów miejsce. Ruch na szlaku jak na Stawowej w Katowicach w godzinach szczytu. Głód robi jednak swoje - nie zagłębiamy się w lesie, ale wracamy do samochodu i zdążamy prosto do Killarney, żeby coś zjeść i zrobić jakieś zapasy.
A później, po drodze do Killogrin robimy podejście do Ogham Stones.
Ogham to starożytne pismo irlandzkie, którego przykłady można podobno zobaczyć w wielu miejscach na rozsianych po całej Irlandii monolitach. Podobno. Bo jakoś strasznie nam trudno znaleźć te kamienie, które zaznaczone są na mapce i opisane w jej części informacyjnej. I o ile do innych atrakcji prowadzą wyraźne drogowskazy, do kamieni nie ma żadnych. A mapka bardzo niedokładna. Jedziemy więc na nos. Nawet zapytać po drodze nie ma kogo. Śmiejemy się, że szkoda, że nie znamy owczego, bo na ludzki odpowiadać nie chcą. Jednak trafia nam się ktoś miejscowy, kto kieruje nas we właściwą dróżkę.
I są! Zgromadzone w jednym miejscu, ogrodzone, opisane tablicami informacyjnymi kamienie ogham. Pismo to zestaw kresek - odpowiednia ilość kresek pod odpowiednim kątem i po odpowiedniej stronie pionowej krawędzi to odpowiednia litera. Czyta się od dołu do góry. Na tablicy przedstawiony jest cały alfabet i przy jego pomocy próbujemy odczytać napisy na kamieniach.
Teraz już jedziemy prosto na półwysep Dingle. Pierwsza plaża z prawdziwego zdarzenia i powiewające flagi to Inch. Flagi jednak oznaczają wyłącznie surfing. Nie ma śladu desek z żaglami. Pytamy przewoźne wypożyczalnie (cały sprzęt na pace ciężarówki) o windsurfing, ale nikt nic nie wie. W sensie, że nie ma.
Mimo braku możliwości uprawiania ulubionego sportu, zostajemy na plaży chwilę. I to bardzo dosłownie zostajemy na plaży - włącznie z samochodem. Bo tu nie ma parkingu przed, jest za to na niej. Pierwszy raz spotykamy się z sytuacją, że w tak cywilizowanym kraju można legalnie jeździć po plaży samochodem.
Fajnie tu jest, ale za wcześnie, by zostawać na noc. Ruszamy więc do miasta Dingle.
W mieście plaży nie ma wcale, jest tylko port. I płatne parkingi. I masa ludzi. Decydujemy się na dalszą podróż. Wreszcie zza chmur wychodzi słońce, a my jedziemy do Slea Head. Dzięki poprawie pogody i kilku poszerzeniom wzdłuż drogi, mogę wreszcie porobić trochę zdjęć.
Docieramy do maleńkiej plaży pomiędzy klifami. Wygląda jak raj na ziemi. Łapiemy ostatnie promienie słońca.
Naszła nas ochota na gorącą czekoladę i herbatniki. A tu gdzieś w trakcie spożywania tej późnej przekąski spostrzegamy w wodzie delfiny. Idealny wieczór.
Dzień 7.
Jacek zaczyna dzień od kąpieli w morzu. Ja się do tej lodowatej wody nie zbliżam.
W nocy było zimno, ale poranek wita nas ciepłymi promieniami słońca. Mamy nadzieję, że tak już zostanie. Tymczasem w drodze korzystamy z pogody i fantastycznych krajobrazów - gdy się tylko da, zatrzymujemy się na chwilę, żeby zrobić zdjęcie, lub chociaż nacieszyć oczy widokiem.
I tak też docieramy do Dun Chaoin Pier, skąd odpływa pieszy prom na wyspę Blasket. My nie płyniemy, ale schodzimy na przystań. Po drodze podziwiamy wyspę zwaną Dead Man.
Plącząc się po półwyspie Dingle natrafiamy na drogowskaz do Gallarus Oratory. Nie zastanawiamy się za długo, tylko podążamy za nim. Jak już nam się trafił, to po co odkładać na później.
Jak już zauważyliśmy, sporo tych antycznych budowli stoi na terenach prywatnych (tak naprawdę nie ma tu innych terenów) i żeby je obejrzeć, trzeba przejść się między polami. Płacimy więc za wstęp i idziemy otoczeni wyższymi od nas żywopłotami, aż docieramy do szarego budyneczku. Faktycznie wygląda, jakby ktoś odwrócił do góry dnem łódź. Budynek z suchego muru jest doskonale zachowany i może niejednego zadziwić, że wciąż wygląda jak te kilkanaście wieków temu, gdy został wybudowany. Tak naprawdę ma tylko dwa otwory - ciasne wejście i mikre okienko w przeciwległej ścianie. Z tym otworkiem wielkości dłoni wiąże się miejscowa legenda. Mówi ona, że jeśli ktoś wyjdzie z budynku tym oknem, to jego dusza będzie oczyszczona. Oczywiście jest to fizycznie niemożliwe, no, chyba że dla skrzatów.
Tak naprawdę nie wiadomo kiedy powstał i czym naprawdę był Gallarus Oratory. Uważa się, że to wczesnochrześcijański kościół, a jego nazwa tłumaczona jest jako kościół lub schronienie dla obcych - tzn. pielgrzymów przybywających spoza półwyspu. A obecnie to miejsce z siłą magnesu przyciągające turystów. I okazuje się, że nasz fart nas nie opuszcza, bo o ile jesteśmy jedynymi (chwilowo) zwiedzającymi, to przy wyjściu mijamy się z wycieczką, która właśnie wysiadła z autokaru.
Zamykamy kółko i wracamy do Dingle. Szybka przerwa na tankowanie i jedziemy jeszcze raz na plażę Inch. I kolejna sesja fotograficzna i druga tego dnia kąpiel Jacka.
Przed czwartą popołudniu docieramy do portu Tarbet. Decydujemy się przeprawić przez rzekę Shannon promem, zamiast objeżdżać aż przez Limerick. Kwotowo wychodzi podobnie, a oszczędzamy czas i kilometry. Chcemy też skorzystać z pogody, więc tniemy do Moherowych Klifów.
Przy Moherowych Klifach zatrzymać się można tylko na wielkim parkingu przy drodze. Przed szlabanem na wjeździe kupujemy bilet i po zaparkowaniu ruszamy na drugą stronę drogi. Już z daleka widać, że strasznie wszystko jest ucywilizowane, skomercjalizowane i ugłaskane. Na szczyty klifów prowadzą szerokie, wybetonowane schody i alejki. Zwiedzających od przepaści oddziela betonowy mur, ponad którym ledwie mi wystaje głowa. Nie z każdego miejsca widzę całą wysokość klifów i dobijające do nich fale. I jak dla mnie to psuje zupełnie efekt.
Klify może i są piękne, ale dla mnie na piękno składa się też dzikość. Tutaj tej dzikości nie ma. Rozumiem, że to dla bezpieczeństwa tłumnie przybywających ludzi, ale mam wrażenie, że groźne skały zostały zamknięte w zoo, w klatce i teraz bezradnie i smutno zerkają na odwiedzających. Jak dla mnie Klify zostały odarte ze swojego pierwotnego, groźnego uroku.
Mimo wszystko spacerujemy wzdłuż muru, wyglądając ponad nim i usiłując dostrzec coś w dole. We wnętrzu wzgórza kryje się centrum turystyczne - knajpka, pamiątki, wystawy. I kino - podobne do tego na Nordkapp. Też trzy ekrany, analogiczna konwencja - lecimy wraz z mewą (lub czymś mewodpodobnym - bez bicia przyznaję, że nie rozróżniam) i wszystko obserwujemy z jej punktu widzenia. Jednak nic nie jest w stanie pobić kina z Przylądka Północnego - tam rzeczywiście czułam, że lecę, tu tylko oglądałam ruchomy obrazek.
Jednak przy Moherowych Klifach jest jedna atrakcja, której nie spotkaliśmy wcześniej, a która bardzo nam się spodobała - wysyłanie elektronicznych pocztówek. Zasada jest banalnie prosta. Wybierasz z dostępnych możliwości tło, stajesz/siadasz na ustawionych na zielonym tle kamieniach i przez kilka sekund uśmiechasz się do kamery. Na wielkim ekranie przed oczami widzimy siebie, już nałożonych na wybranym tle, a do tego informacje o zapisie. Ekran ciemnieje, schodzimy i przechodzimy do jednego z trzech ekranów dotykowych. Szukamy swojej pocztówki, wpisujemy adres mailowy, na który chcemy ją przesłać i voila - gotowe! A ponieważ nie możemy się zdecydować, które tło wybrać, bawimy się doskonale filmując się na kilku.
Zrobiło się późnawo, więc jedziemy szukać jakiegoś miejsca na nocleg.
Nie wiedziałam, że Burren schodzi do samego oceanu. A tu wjeżdżamy na jego teren. Po prawej mamy nierówną, skalną ścianę, po lewej coś w rodzaju zielonej, upstrzonej skałami łąki. I znajdujemy zjazd na nią i obozowisko. Decyzja jest bardzo szybka - od razu zjeżdżamy. Zostawiamy auto nieco z boku i idziemy na mały spacer.
Są tu dwa obozowiska tak naprawdę. I do końca nie jesteśmy pewni co to za ludzie, jakoś nam jednak nie widzi się, żeby tu zostać na noc, więc po spacerze wsiadamy w samochód i jedziemy dalej. Może znajdzie się coś lepszego. I tak docieramy do plaży Famore. Wprawdzie nad samą wodę zjechać się nie da, ale jest spokojnie.
Dzień 8.
W oczy rzuca nam się drogowskaz - jaskinia i ptaszarnia, czyli generalnie atrakcja turystyczna. A jak atrakcja to będzie i bar, a Jacek bardzo chce kawy. Zjeżdżamy więc z głównej drogi, mimo, że nie mamy zamiaru zwiedzać. Z kawy też wychodzą nici, bo wszystko jeszcze jest pozamykane. Taki urok wczesnego wstawania. Za to przy wyjeździe napotykamy człowieka z jastrzębiem na ręce.
Sympatyczny pan chętnie zatrzymuje się przy nas i rozmawia. Młoda, kilkutygodniowa samiczka właśnie spożywa śniadanie po lekcji latania. Wyrywa ostrym dziobem skrawki mięsa z kawałka trzymanego w grubej rękawicy. Jacek najchętniej by ją pogłaskał, ale ten moment nie jest najlepszy - nigdy nie należy przeszkadzać zwierzakowi w jedzeniu.
Jedziemy dzisiaj na szlak połazić po Burren. Na razie zatrzymujemy się na pierwszym parkingu pomiędzy szarymi skałami. Wszystko jest szare, bo niebo i słońce skrywają się za chmurami. Po małej przerwie wspinamy się na szczyt płaskowyżu. I jakoś od razu robi się jaśniej. Silny wiatr zaczyna rozwiewać postrzępione zasłony.
Po lewej mały parking, a kilka kroków od niego dolmen Poulnabrone. Nie wyobrażam sobie nie zatrzymać się. Przy wyjściu z parkingu stoi rozłożony stół, za którym siedzi rzemieślnik. Skrywa się przed wiatrem pod zgrzebną peleryną z kapturem. Przed nim porozkładane ozdoby z celtyckimi motywami - gotowe wisiorki, pierścionki. W rogu stołu wyraźnie widoczna licencja z numerem i zdjęciem. Jednak co innego przykuwa naszą uwagę - ozdobiona tablica suchościeralna z pismem ogham i stos pustych blaszek. Mężczyzna wybija na nich imię, jakie klient sobie zażyczy, dodaje rzemyk i wisior z imieniem pisanym w ogham gotowy.
Ja się na wisiorek nie decyduję (i tak nie noszę), ale porozmawiać można. Przy okazji wypisuje na tablicy moje imię - żebym miała pogląd jak to wygląda. I przyznaje, że to jedno z najdłuższych jakie pisał. Dziękujemy mu za rozmowę, życzymy dużo pracy i wchodzimy na ścieżkę prowadzącą do starożytnego grobowca.
Jak ktoś nie jest przyzwyczajony i wcześniej czegoś takiego nie widział, może czuć się rozczarowany rozmiarami. Tak naprawdę to pięć głazów. Słyszałam już jęki innych zwiedzających, że to takie małe, takie nic. Wcale nie imponujące. Z pewnością nie zadali oni sobie trudu przeczytania tablic informacyjnych ustawionych wzdłuż ścieżki. Taki jeden głaz potrafi ważyć ponad tonę, może nawet dwie. Konstrukcja była wznoszona ok. 6 tysięcy lat temu, na szczycie wzgórza, gdzie takich skał nie ma. I nie było współczesnych technologii. Gdy zestawi się to wszystko razem nie można nie poczuć respektu i nie docenić tej pracy i zabytku.
Po krótkiej wizycie przy Poulnabrone ruszamy dalej. Jacek cierpi na brak kawy, więc korzystamy z okazji, że przy drodze pojawiła się restauracja. Znajduje się ona przy okrągłym kamiennym forcie. Po chwili namysłu z fortu rezygnujemy - z daleka widać, że nie różni się od tych, które już widzieliśmy. Ograniczamy się do kawy i ciastka. I małych przemyśleń. A ich efektem jest powrót do dolmenu, a właściwie do rzemieślnika. Jak wspomniałam, ja nie noszę żadnych wisiorków, ale przyda mi się taki na prezent. Spersonalizowany, z imieniem - lepszy niż bezimienny gadżet masowej produkcji.
Rzemieślnik jest zajęty - spełniło się nasze życzenie. Musimy przez to chwilę poczekać, ale to nie problem. Za to dla niego problemem jest imię. Muszę sama napisać je na tablicy, a dla zabawy i treningu wypisuję je także w ogham. Ponieważ praca idzie szybko, po kilkunastu minutach mamy w rękach nasz wisiorek. I teraz możemy jechać dalej, żeby wreszcie przejść się jednym ze szlaków Parku Narodowego.
Brak nam dokładnej mapy i jedziemy trochę na nos. Przy okazji na skrzyżowaniu dróg napotykamy się na ruiny zamku Lemaneagh, których pewnie nie moglibyśmy znaleźć, gdybyśmy akurat szukali. Chmury znikły już prawie całkowicie, zostało kilka malowniczych, białych obłoczków. Dzięki temu i kilku pasącym się przy ruinach krowom, krajobraz robi się zupełnie idyllicznie wiejski. Wystarcza nam tu tylko maleńka chwilka na fotkę i jedziemy dalej.
Nos jednak prowadzi nas bardzo dobrze i zatrzymujemy się przy skraju wąskiej drogi w miejscu, w którym startują szlaki. Już z daleka widać to miejsce, bo pełne jest samochodów. Jakimś cudem udaje się nam wcisnąć i swojego maluszka w szczelinę. Przebieramy buty, pakujemy sprzęt i przekąskę i ruszamy. Wchodzimy z drogi na łąkę, mijamy kilka krzaków i znów wychodzimy na drogę. A drogowskaz każe nią podążać. Bez sensu. A mogliśmy nie wpychać się na siłę miedzy inne samochody, tylko podjechać dalej, bo tu miejsca jest bardzo dużo. No trudno, skąd mogliśmy to wiedzieć (z mapy na tablicy informacyjnej to nie wynikało). Nie będziemy się już przecież wracać. Idziemy więc ulicą przez lasek, aż wychodzimy na otwartą przestrzeń. I dokoła nas rozciąga się kosmiczny krajobraz Burren. Na pierwszym kamieniu siadamy i spożywamy zasłużony posiłek, by nabrać sił przed właściwą wyprawą.
Przeciskamy się wąziutkim przejściem w kamiennym murku i wchodzimy na właściwy szlak, który kieruje się najpierw nad brzeg jeziorka. Niesamowita jest woda w nim. Już przyzwyczailiśmy się, że wszędzie woda na wyspie jest ruda z odcieniami brązu - to przez torf. Jednak ta tutaj jest krystalicznie przeźroczysta. Gdyby nie wywołane podmuchami wiatru zmarszczki na powierzchni, można by uznać, że nie ma jej tu wcale.
Burren to - zgodnie z oficjalnymi informacjami - miejsce idealne dla geologów i botaników, a zgodnie z naszą opinią także dla miłośników dziwnych krajobrazów. My zdecydowanie zaliczamy się do tej trzeciej grupy. Wprawdzie zauważyłam pod nogami storczyka, ale za małą mam wiedzę, by zadziwiać się i zachwycać rosnącymi tu roślinami. Z geologii natomiast najbardziej podoba mi się krajobraz jaki tworzą bladoszare skały. I cenię sobie moją ignorancję w tym zakresie, bo pozostawia ona nieograniczone niczym pole wyobraźni, która zamiast naukowych, maluje własne fantastyczne scenariusze, wplatając w nie dzikie piękno okolicy.
Pogoda jest idealna, poniżej dwudziestu stopni, słońce, chłodny wiaterek. Jest rześko. I nawet kamienisty grunt pod nogami nie przeszkadza. Idzie się nam lekko, w żaden sposób nie odczuwamy wspinaczki. I tak dochodzimy do punktu kulminacyjnego - szczytu najwyższego wzniesienia. Jacek po swojemu staje na czubku i rozkłada szeroko ręce. Tutaj szlaki się rozchodzą - jeden zawraca, drugi idzie dalej zataczając pętlę. Starym naszym zwyczajem nie wracamy po własnych śladach, ale wybieramy pętlę.
Dzięki temu czekają na nas nowe widoki i nowe przeżycia.
Jeszcze zdążamy do zamku Dunguiare, jest na tyle blisko. I na tyle mały i do tego zamknięty (zamknięta impreza w środku), że zwiedzenie go - czyli obejście dokoła, zajmuje nam dosłownie chwilę.
Zamek stoi na brzegu czegoś, co o tej porze wygląda jak masa błota. No cóż, wieczorny odpływ zrobił swoje. Za to wyjątkowo zachowany jest w całości - niewielki dziedziniec otoczony potężnym murem i pojedyncza warowna wieża. W sumie żadne cudo, po prostu przyjemny zameczek.
Za to co innego mnie urzekło - bielone, kryte strzechą domy stojące tuż przy parkingu. Większe od wiejskich chat, jakie najczęściej spotykaliśmy. W każdym oknie kwiaty, dokoła wystrzyżony zielony trawnik. A nad dachem błękitne niebo, upstrzone obłokami. Sielski obrazek.
Zmierzamy do Clonmacnoise, czasem gubiąc drogę. Najgorzej jest w Loughrea, robimy dwa razy koło po mieście. W końcu, tuż przed sporym rondem na obrzeżu, zatrzymujemy się za jakimś samochodem też stojącym na poboczu. Mam nadzieję zapytać o drogę.
Okazuje się, że jadą nim Słowak z Litwinem i też usiłują znaleźć drogę na Dublin. Mają równie stary jak nasza mapa, ale dokładniejszy atlas. Po prostu metodą dedukcji (nowe drogi i częściowo zmieniona numeracja) stwierdzam, że nasza trasa wiedzie prawym zjazdem ronda, które mamy przed sobą. Chłopaki chyba nie do końca mi wierzą, bo gdy my ruszamy dalej, oni wciąż stoją na poboczu. I faktycznie mam rację. Tylko dlaczego drogowskaz stoi zamiast przed rondem, kilkaset metrów za nim?
Dzień 9.
O zmroku dotarliśmy do Shannonbridge. Nasz cel już o przysłowiowy rzut beretem, a tu natknęliśmy się na fajną przystań. Wprawdzie pełna kamperów, ale i dla naszego najmniejszego kampera świata też się kawałek miejsca znalazł.
I tak nam się wydawało, że nocleg tu to taki dobry pomysł. Może innego dnia tak, ale okazuje się, że przecież dziś jest święto, a to oznacza dzień wolny od pracy. A to z kolei równa się imprezom do późna w nocy. Na nasze nieszczęście zaraz obok przystani jest knajpa (co najmniej jedna), a w przystani jest publiczna toaleta. O ile ciągła muzyka w końcu przestała nam przeszkadzać, to wizyty podpitego towarzystwa, brzęk tłuczonych butelek, ryki za płotem straszonego tymi odgłosami osła (a może ryki nie tyle strachu, co też wściekłości, że spać nie dają?) i co chwila zapalające się i gasnące światło (kochana fotokomórka) przed wejściem do toalety nie pozwoliły nam spokojnie spać (mimo zasłonek w oknach). Ciekawe, czy stojące obok kampery mają jakieś wygłuszenie.
W końcu jednak nastał ranek, niewyspany, ale już spokojny.
Parking pod Clonmacnoise mimo wczesnej pory jest już zapełniony. A do kasy ciężko się dostać. Zastanawiam się, czy się stąd nie wycofać. Na szczęście okazuje się, że nie musimy czekać długo na kupno biletów, bo ten dziki tłum to jedna wycieczka, której bilety kupuje już przewodnik. Nami zajęła się inna pani za ladą i wchodzimy na teren cmentarza jeszcze przed tą wycieczką.
Nie jest ona jednak jedyna, a pomiędzy murami pozostałości licznych kaplic i kościołów, krzyżami i grobami przelewa się wielobarwny tłum ludzi. Próbuję się w tym odnaleźć i przede wszystkim wypatrzeć Wielkie Krzyże. Pomocny okazuje się niby-przewodnik wydrukowany na kartce A4.
Do tego słynna okrągła wieża, niestety bez czubka. Rzecz jasna do wieży wejść się nie da, można ją obejrzeć tylko z zewnątrz. A szkoda, bo ja chętnie bym zajrzała do środka.
Z pełną świadomością wjeżdżamy na autostradę zmierzając do Galway, tak będzie szybciej i sprawniej. W Galway robimy zakupy, ale zjeść chcemy na plaży. Jednak okazuje się to nie lada wyzwaniem. Parkingi przy wszystkich napotkanych po drodze plażach są totalnie zapchane. W końcu już wściekle głodni znajdujemy sobie skrawek miejsca, żeby się spokojnie zatrzymać i zjeść.
Jedziemy do Kylemore Abbey i po makabrycznej podróży zatłoczonymi, głównymi drogami, wybieramy raczej te boczne. Już wiemy, że widoki wzdłuż obsadzonych drzewami i krzakami asfaltowych krzaków są kiepskie, więc tym bardziej nam nie żal. Okazuje się to dobrym wyborem - jedziemy przez fantastyczny krajobraz - dnem doliny, pomiędzy wzgórzami. Jest tu dziko i pięknie. I spokojnie, ruch nie jest wielki.
Do Kylemore Abbey docieramy późnym popołudniem. Z daleka widać fantazyjny budynek, przeglądający się w szarych wodach jeziorka. Zatrzymujemy się na chwilę przy drodze, by ustrzelić go od tej strony. Wjazd na teren obiektu jest dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej. Na parkingu wciąż dużo samochodów. Wiemy, że jest już za późno, żeby zwiedzić budynek (czy raczej te trzy udostępnione sale) i wiktoriański ogród, ale jakoś nam to nie przeszkadza. Najważniejsza rzecz, czyli budynek z zewnątrz jest dla nas dostępny. Robimy kilka zdjęć i wracamy do samochodu.
Jedziemy szukać sobie jakiegoś fajnego miejsca na nocleg. Po drodze się nieco gubimy i zjeżdżamy w boczną drogę. Okazuje się jednak, że nie jest to ta boczna droga, o którą nam chodziło. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Zazwyczaj z daleka widzimy stosy suszącego się torfu, jednak ze względu na brak możliwości zatrzymania się, nie możemy obejrzećz bliska, ani zrobić zdjęć. Tym razem droga jest lokalna i prowadzi tylko do jednego domu. Wiele więc nie ryzykujemy zatrzymując się pośrodku i na chwilę schodząc na torfowisko.
Nawet macamy sobie takie kawałki ułożone w stosy. Są już suche i twarde. Można by takim kawałkiem komuś guza nabić. Oglądamy, robimy zdjęcia. I po chwili wracamy na główną drogę. Nasz właściwy zjazd znajduje się niedaleko dalej. Teraz jedziemy wzdłuż jeziora. Po lewej woda, w tle wzgórza, po prawej zielono-fioletowy stok. A my jedziemy gdzieś nad morze.
I faktycznie droga kończy się przy wejściu na plażę Killary Glassilaun Beach. Mimo, że przy mikrym parkingu stoi kilka domów, jest cicho i spokojnie. Jak w raju. Niesamowite, że w tym jakby nie było chłodnym kraju jest tyle tak cudownych plaż. Złoty piasek, trochę zielonych wydm, nieco skał. Zanocować gdzie nie ma tu za bardzo, ale nie przeszkadza nam to, żeby pójść na już tradycyjny wieczorny spacer.
I jak zwykle szukamy skarbów. Moim największym skarbem jest załadowana sieciami łódź, która wygląda jakby płynęła poprzez wydmę. Oczywiście taki skarb mogę zabrać ze sobą wyłącznie w postaci zdjęcia.
Na noc wracamy nad jezioro. Jadąc tu wypatrzyliśmy fajne miejsce.
Dzień 10.
Podjeżdżamy pod parking, a tu niespodzianka - ogranicznik wysokości dumnie głosi, że nie przepuszcza nic ponad 180 cm wysokości. Subaru jest jednak wyższe, więc nie sprawdzamy dokładności pomiaru i zawieszenia belki, ale po prostu jedziemy. Na szczęście dosłownie parę metrów dalej wzdłuż ulicy jest mini-parking dla autobusów. Trudno, śladem jakiegoś kampera stajemy obok. Najważniejsza rzecz - zmieniamy buty. Potem pakujemy plecak (tzn. ja pakuję plecak obiektywami), zabieramy kurtki (bo niebo wciąż zachmurzone, nie wiadomo co nam zgotuje) i ruszamy zdobyć szczyt Croagh Patric.
Przy wyjściu z parkingu, a wejściu na szlak, stoi sobie budka - z łakociami, czy czymś takim, nawet nie zwróciłam uwagi. Za to w oczy rzucił mi się stojak pełen kijów (zwykłych, okorowanych gałęzi). I karteczka - kupno 3 EUR, wypożyczenie 1,5 EUR. Hmm, ciekawy pomysł. My jednak idziemy bez takich wspomagaczy.
Początek jest bardzo cywilizowany - asfaltowa droga, potem schody prowadzące pod posąg Św. Patryka. Jednak kilka kroków za pomnikiem, tuż za furtką, zaczyna się prawdziwy szlak. Na początku oczywiście łagodnie i przyjemnie. Każdy idzie swoim tempem, a ludzi jest bardzo dużo. Jak na głównym deptaku w modnym kurorcie. Słychać wiele różnych języków z całego świata.
Zaczyna się robić trochę stromiej, popadał deszczyk, który po dwóch minutach przeszedł. W zamian zaczyna powoli wyglądać zza chmur słońce. Najpierw się ubierałam, żeby pod kurtką schować aparat, teraz się rozbieram, a i tak mi gorąco i zaczyna brakować tchu. A przecież szlak nie jest trudniejszy niż na Burren, jest nawet chłodniej, a mnie idzie się gorzej. Może faktycznie ciężkie myśli ciążą za bardzo?
Docieramy do czegoś w rodzaju przełęczy. Wreszcie trochę bardziej płasko. Tak mogę iść i iść i iść
Jednak przed nami wznosi się szczyt - wygląda jak idealny stożek i z daleka widać prowadzącą na szczyt ścieżkę. Niestety, nie wijącą się zboczem, ale pnącą się prosto do góry. Toż to mordercza wspinaczka! Prawie pionowa ściana!
- Ja dalej nie idę - stwierdzam siadając na kamieniu na ostatnim fragmencie płaskiego terenu. - Będę tu siedzieć, ale na górę się nie wspinam, nie ma mowy.
Uzgadniamy, że Jacek idzie dalej sam, a ja tu na niego poczekam. I potem razem zejdziemy na dół.
Po jakiejś pół godzinie, gdy już odpoczęłam i fizycznie i psychicznie, decyduję się spróbować podejść kilka kroków. A potem kilka kroków. I jeszcze kilka kroków. I następne kilka kroków. Ten fragment szlaku to same kamienie - większe i mniejsze, taki luźny żwir. Pod górę idzie się (pomijając pochylenie stoku) nawet lepiej. Widzę, jak niektórzy schodzący zjeżdżają, czasem i na siedzeniu. Co kilka kroków siadam na jakimś kamieniu i łapię oddech. Obok czasem przysiada ktoś inny. Wracający
z góry nas pocieszają:
- Już prawie jesteście. Jeszcze tylko kilka minut. Jeszcze tylko kilka kroków.
Wstajemy więc i idziemy dalej. Jakieś 5, może 10 minut od szczytu mijam się z Jackiem.
- Gdybym wiedział, że będziesz szła, to bym zaczekał na górze.
Miło, ale przecież tam na dole definitywnie twierdziłam, że nie pójdę. Nie mógł więc wiedzieć i czekać. Wracać jednak też mu się nie chce, więc ponownie się rozdzielamy.
Jest szczyt! Hura! Widzę biały kościół i ogrodzony metalowym płotkiem grób św. Patryka. Jest też wielka zielona tablica z napisem CROAGH PATRIC - IRELAND'S HOLY MOUNTAIN. Teraz już tylko kilka minut odpoczynku, parę zdjęć i wracam na dół.
Pod pewnymi względami zejście jest dużo trudniejsze od wejścia. Kamienie uciekają spod nóg, luźna nawierzchnia na takim zboczu równa się nie zejściu, a zjazdowi - o ile ktoś nie będzie ostrożnie stawiał kroków. A tacy zdarzają się całkiem często - co chwila ktoś się przewraca, jedzie na żwirze na butach lub siedzeniu. Mnie też gdzieś uciekła grunt spod nóg, ale w ostatniej chwili udaje mi się zachować równowagę. Za to stawy kolanowe dostają baty, zwłaszcza prawe, kiedyś
kontuzjowane. Czasem muszę zrobić maleńką przerwę, by rozluźnić mięśnie. Mimo wszystko idę znacznie szybciej niż wcześniej i sporo szybciej niż inni dookoła. Jeszcze bardziej zwiększam tempo na płaskiej przełęczy. Czuję jednak, poza kolanem, jak coraz bardziej dokucza mi palec. Przez głowę przebiega mi co jakiś czas myśl o zdjęciu butów i kontynuowaniu wędrówki na piechotę. Zwłaszcza, że kamieni jest już mniej.
Zresztą na górnym szlaku, tym najbardziej stromym i kamienistym, mijałam się z kobietą, która wchodziła na górę w letniej sukience i boso. Każdy spoglądał na jej bose stopy i chyba myślał to samo - oto prawdziwy pielgrzym!
Ja jednak ostatecznie pozostaję w butach do samego końca, chociaż ten koniec jest już bardzo dokuczliwy i bolesny. Gdy kulawo docieram do samochodu z olbrzymią, wręcz gigantyczną ulgą zdejmuję buty. Od teraz moim największym problemem staje się ignorowany wcześniej, burczący żołądek, który domaga się obiadu.
Usiłujemy znaleźć Carrowkeel, które okazuje się widmem. Napotykamy na tylko jeden drogowskaz i później już nic. W końcu, po zakręceniu się w kółko, darujemy sobie, bo zaczyna się już robić późno i jesteśmy zmęczeni.
Za to trafiamy na fajną plażę Streedagh. Znów złocisty piasek, wydmy i ilość ludzi bliska zeru.
Wchodzimy w przejście na wydmie prowadzące na plażę i zastanawiamy się, jakie skarby tym razem tam znajdziemy. I po kilku krokach ja już swój skarb znajduję - wielką, białą kulę sierści, która na nasz widok rozdziawia pysk i się podnosi. Widać, że już starszawy jest ten psiak i do tego chyba na coś chory, bo człapie powoli i czasem kuleje. Ale przytulaśny jest niesamowicie. Co mnie dziwi to fakt, że nie ma obroży. I nikt z nielicznych już plażowiczów i spacerowiczów się do niego nie przyznaje.
Chyba nas polubił od pierwszego spojrzenia (a może głaśnięcia?), bo idzie za nami na spacer brzegiem morza. Zostaje wyraźnie w tyle, ale jeszcze wyraźniej podąża naszym śladem. I jakoś tak skupieni na psie, nie rozglądamy się za innymi skarbami, aczkolwiek coś wielkości łodzi byśmy zauważyli, ale ta plaża pusta w takim zakresie.
Psiak wraca też z nami. Dokoła już się zrobiło całkiem pusto. Pies najwyraźniej nie ma ochoty wracać do domu - o ile jakiś ma. Nie ma w pobliżu żadnego źródła słodkiej wody, więc Jacek rozcina jedną z plastikowych butelek tworząc prowizoryczną miskę i napełnia ją naszą wodą. Psisko łapczywie zaczyna pić. A potem, jakby nigdy nic usiłuje zapakować się z nami do samochodu. O nie, kolego, we trójkę już się do spania nie zmieścimy.
Dzień 11.
Rano psa znajdujemy pod samochodem. Najprawdopodobniej spędził tu noc. Przy śniadaniu zagląda nam do samochodu. Dolewamy mu wody i karmimy, bo żal nam zwierza.
Rankiem na plaży pojawiają się spacerowicze z psami. Gdy jeden z nich wraca zaczepiam go i proszę o pomoc przy tym białym biedaku.
Tłumaczę, że od wczoraj się nas trzyma, my nie tutejsi, więc nie znamy zwyczajów i nie wiemy do jakich służb się zgłosić. Mężczyzna podchodzi ze mną do psa i ogląda go.
- Wygląda znajomo, nie jestem pewien, ale chyba znam jego właściciela - mówi. - Skontaktuję się z nim i jeśli to jego pies, to tu po niego przyjedzie. Jak nie jego, to zawiadomię weta. Może odczyta czip. Tak, czy inaczej zajmie się nim.
I dobrze, będziemy mogli spokojniej pojechać dalej, wiedząc, że ktoś się psiakiem zaopiekuje.
A tymczasem swoim zwyczajem ponownie ruszamy na spacer brzegiem morza. I pies znowu idzie z nami. Jacek się trochę martwi, bo jak ktoś po niego przyjedzie, to go nie zastanie. Ja jednak myślę, że to nie będzie tak szybko i spokojnie zdążymy wrócić.
Jedziemy do Irlandii Północnej i ciekawi jesteśmy niezmiernie, jak będzie wyglądała granica. A tu granicy nie ma. O tym, że jesteśmy w innym kraju (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało), świadczą jedynie inne znaki drogowe - z prędkościami określonymi w milach.
Pogoda nas tak całkiem nie rozpieszcza. Trochę deszczu czasem spadnie z nieba. Tak jak i tym razem. Wciskamy się w jakąś wolną szczelinę na parkingu pod Marble Arch i nie wychodzimy z samochodu. Nie ma to większego sensu, bo przemoklibyśmy zanim byśmy zdążyli rozłożyć parasol. Na szczęście to chwilowa ulewa i po kilku minutach nad głowami mamy czyste niebo. Ludzie, którzy przeczekiwali deszcz w budynku, teraz wyszli i odjeżdżają z parkingu.
Wchodzimy do sali, gdzie znajduje się i recepcja i sklep z pamiątkami. Dokoła jest zielono, a 90% pamiątek ma na sobie koniczynę.
Podchodzimy do kasy i prosimy o dwa bilety. Rozglądam się wkoło i tylko jednym uchem słucham co mówi do mnie w tempie karabinu maszynowego człowiek zza lady. Płacę bez protestu za bilety i baczniejszą uwagę zwracam dopiero, gdy mówi, że na swoje wejście musimy poczekać trochę ponad 2 godziny. OK, jak się nie da wcześniej, to poczekamy. Nudzić się nie będziemy, bo jest tu dostęp do wifi i przynosimy laptopa. Czas szybko schodzi na przeglądaniu poczty i wiadomości ze świata i Polski.
Aż nadchodzi nasz moment i przy wyjściu z budynku gromadzi się grupka z czerwonymi biletami. Przewodniczka zaczyna od kilku kwestii organizacyjnych, w tym od informacji, że nie będziemy pływać łodziami. Z powodu ostatnich sporych opadów za bardzo podniósł się poziom wody i pływanie nie jest na razie możliwe. Zerkam szybko na bilet - faktycznie cena jest niższa niż planowana i teraz zaczynam kojarzyć, że kasjer coś też takiego mówił. Mimo to jednak dopiero w tym momencie czuję się lekko rozczarowana. Jednak jak się nie da, to się nie da. Trudno.
Przechodzimy kilka kroków i schodzimy schodami w dół, za ciężkie drzwi.
Marble Arch jest jaskinią inną niż wszystkie, jakie do tej pory zwiedzaliśmy. Mało w niej nacieków, jest za to dużo skalnych zwałów. Jest rzeka i jeziora. Zwłaszcza te ostatnie są niesamowite. Idealnie nieruchome, bez najmniejszej zmarszczki na powierzchni. W słabym świetle (niestety zbyt słabym na zdjęcia) wydaje się, że nie ma tam wody, lecz kolejne skały. Ściany i poszarpane stropy jaskini odbijają się w tym ciemnym lustrze i mogłabym nie odrywać od tych odbić oczu. Marble Arch ma swój własny urok, jakąś groźbę, nastrój. Jest tak surowo piękna.
Jedynym elementem, który troszkę ten nastrój psuje są ludzie. Niestety, jaskinia jest dosłownie oblegana, a dodatkowe utrudnienie w postaci zalanych dolnych korytarzy wymusiło zmianę trasy zwiedzania i teraz w wąskich przejściach mijamy się w kolejnymi grupami idącymi z naprzeciwka. Mimo wszystko nie żałujemy, że tu jesteśmy.
Mieliśmy jechać do Ulster-American Folk Park, ale jednak się rozmyślamy. Zmierzamy więc do Enniskillen i wzdłuż jeziora wracamy do republiki.
Jacek ma nadzieję na plażę nad jeziorem, ale mocno się rozczarowuje. W zasięgu wzroku nie ma niczego, co by jakąś przypominało. Same zarośnięte brzegi i tylko kilka przystani dla łodzi. Znajdujemy sobie taką jedną pustą z dala od drogi i urządzamy piknik.
Gdy zbliża się wieczór, do Donegal mamy niedaleko. Jednak o tej porze zamek już będzie zamknięty, szukamy sobie więc miejscówki na noc.
I tak trafiamy na plażę Murvagh. Jest olbrzymia i ładna, ale nie można na nią wjechać. Parking jest za wałem wydmy, dzięki czemu jest zaciszniej. A po drugiej stronie parkingu spokojem i zielenią kusi las. Tym razem to między drzewa wybieramy się na wieczorny spacer.
Dzień 12.
Zamek w Donegal znaleźliśmy bez problemu, bo stoi w centrum miasteczka. Gorzej z miejscem do zaparkowania. Musimy wyjechać poza centrum i przespacerować się te kilka kroków.
Najpierw się przestraszyłam, że coś pokręciłam, że to nie ten zamek - no bo jak to tak, w samym środku miasta, na tak małej powierzchni. Jednak, gdy tylko wchodzimy na porośnięty trawą dziedziniec, jesteśmy pewni, że to właściwy zabytek. Zewnętrzne mury młodszej części budowli witają nas ażurem wielkich, pustych okien. Dzięki brakowi dachu całość jest lekka i rozświetlona. Oczyma wyobraźni widzę w tym miejscu przeszklony ogród zimowy. Wchodzimy jednak do starszej części - do wieży mieszkalnej. Trzy piętra, a każde inne. Łączy je wszystkie prostota, bez zbędnego przepychu.
Na parterze - ciemne (mikre okienka) pomieszczenie, przywodzące na myśl piwnicę, czy lochy, ale w rzeczywistości to kuchnia i spichlerz. Na pierwsze piętro - do sali balowej - dostać się można na dwa sposoby. Wąskimi, kamiennymi i krętymi schodami z kuchni, albo szerokimi, drewnianymi z głównego holu. Sala urzekła nas swoim urokiem, olbrzymim i zdobionym jedynie płaskorzeźbami kominkiem i minimalistycznym wystrojem. Z niej przechodzi się na piętro drugie, w którym obecnie stoją wyłącznie gabloty z makietami zamku z różnych okresów. Na obu piętrach jest bardzo jasno - to dzięki dużym oknom.
Niby nic specjalnego w Donegal Castle nie ma, ale jednak zgodnie uznajemy, że jest to najbardziej uroczy, najpiękniejszy zamek, jaki do tej pory widzieliśmy. I zgodnie też twierdzimy, że moglibyśmy w takim zamieszkać. Zresztą, gdy tylko taka myśl przyszła nam do głowy, to zaczynamy chodzić po nim w kółko i go po swojemu urządzać.
Marzenia piękna rzecz, jednak raczej zamku w Donegal nie kupimy i w nim nie zamieszkamy. Teraz też nie możemy zostać w nim na zawsze i opuszczamy zielony dziedziniec. I wkraczamy na szare (no ok, dużo kolorowych szyldów dokoła, ale powieszonych na szarych budynkach) ulice.
Z Donegal zmierzamy do Grianan Eiligh, ale by minąć Derry zjeżdżamy na Letterkenny. Tu wchodzimy do informacji turystycznej i okazuje się, że to co w przewodniku opisane jest jako kamienny krąg, w rzeczywistości jest kolejnym okrągłym, kamiennym fortem. Za to niedaleko znalazła się szkółka windsurfingu, więc może i będzie się dało sprzęt wypożyczyć. W takim razie rezygnujemy z Grianan Eiligh. Zamiast tam, jedziemy na północny zachód.
W Portnablahy zjeżdżamy dosłownie na chwilę na maleńką plażę. Kilka minut odpoczynku, parę zdjęć i ruszamy dalej na poszukiwanie możliwości popływania na desce z żaglem. Docieramy do i bez trudu znajdujemy mały sklepik ze sprzętem. Jednak na miejscu okazuje się, że w grę wchodzi tylko surfing. Jeśli chodzi o windsurfing, to jedynie współpracują z pewnym Joshem, który prywatnie udziela lekcji. Dostaliśmy do niego telefon, bo facet jest mobilny i nie ma żadnej siedziby.
To Jacka wyraźnie zniechęciło. Nie chce dzwonić i umawiać się niewiadomo kiedy i niewiadomo gdzie. Na pocieszenie idziemy na lody. Lodziarnia ma przed lokalem rewelacyjny stoli i krzesełka - wszystko w postaci rożków z lodami - odpowiednio "wygryzionych", żeby dało się w nich wygodnie usiąść.
Z braku lepszego pomysłu wybieramy się na wycieczkę na dzikie i piękne Horn Head
I znów siedzimy na plaży. Jacek leży na piasku i próbuje się opalać, ale słońce więcej się chowa za chmurami, niż bezpośrednio przygrzewa.
Cały czas trzymamy się Wild Atlantic Way, aż docieramy do . Latarnia jest już zamknięta, ale robimy kilka zdjęć z zewnątrz.
Dzień 13.
Zmarzliśmy w nocy wyjątkowo i rano nam się juz nie chce iść na spacer. Jest zimno, pochmurno i szaro.
Wspinamy się na górki, bezdrzewny krajobraz odsłania daleki horyzont. Widoki bardzo przypominają nam północną Szkocję. Wyryty na głazie napis głosi, że właśnie jesteśmy witani w regionie Urris. A tuż za przełęczą mikry parking przy świętym źródle św. Culumcille, żyjącego w VI wieku mnicha z Donegal. Zatrzymujemy się i tym razem mamy szczęście - studzienka jest wypełniona wodą.
Dobrze, że mam zwyczaj czytać całą zawartość tabliczek informacyjnych, bo to jedno zdanie znalazło się na samym dole. Zdanie o iluzji, jakiej można ulec kilka metrów w dół drogą - zostawiasz samochód na luzie i puszczasz go swobodnie, a on przeczy prawom grawitacji! Zupełnie jak u nas na górze Żar. I chociaż to zjawisko jest nam znane, to i tak na wysokości białego kamienia puszczamy auto samopas i "wtaczamy się pod górkę".
Dosłownie kawałek dalej napotykamy parking, na który postanawiamy wjechać. Nie ma tu nic poza olbrzymią tablicą informacyjną i wychodzącego z parkingu szlaku. Studiuję wnikliwie informacje na tablicy, przypatruję się szlakom, wymalowanym na mapie.
- Popatrz, tu jest takie fajne jeziorko, a szlak ma tylko 5 km. I jeszcze po drodze jest wodospad na końcu tego pomarańczowego szlaku. Zboczy się z zielonego na chwilę, a potem wróci. Do wodospadu jest tylko 1 km. Idziemy?
5 km to dystans, który powinnam spokojnie pokonać. Zanim znów odezwie się palec i zacznie dokuczać to będziemy już z powrotem przy samochodzie.
Ok, idziemy. Szybka zmiana sandałów na traperki, komplet obiektywów na plecy i w drogę. I to dosłownie, bo początek szlaku prowadzi polną, kamienistą drogą. Po kilku krokach napotykamy mini-wodospadzik, taki próg wodny. I zaczyna się dyskusja, czy to nasz wodospad. Według mnie - nie, bo za mały (inaczej na zdjęciu wyglądał) i za blisko. Idziemy więc dalej. Mijamy pasące się na wrzosowiskach owce, podjadamy rosnące przy drodze jagody. Aż w pewnym momencie szlak skręca i schodzi z drogi prosto w miękkie i wilgotne torfowisko. Idzie się jak po bardzo puszystym dywanie, który ugina się lekko pod ciężarem ciała przy każdym kroku. Wędrujemy też wzdłuż stoku, nie ma więc wspinaczki. Trzeba tylko uważać i patrzeć pod nogi (uwaga - ograniczamy możliwość podziwiania krajobrazów) , bo pełno jest dziur i łatwo wpaść. Ja już taką jedną przygodę mam za sobą i nie chciałabym powtórki (kilka lat wstecz w Szkocji w trakcie wędrówki po torfowiskach wpadłam jedną nogą w taką dziurę po samo biodro).
Idziemy i idziemy, czas mija, ale jeziorka i otaczających go głazów jakoś nie widać. Z wodospadu już dawno zrezygnowaliśmy. Dokoła same wzgórza pokryte dywanem wrzosów. A nasz szlak zaczyna schodzić w dół. I nie zamierza zawracać. W końcu schodzimy znów na jakąś drogę. Pod nogami kamienie i miejscami błoto. Przed nami rozciąga się widok na zabudowania i szosę gdzieś w dole. Nie mając lepszego pomysłu (nie chcemy wracać tą samą drogą) idziemy, aż docieramy do bramy. A tuż przed nią drogowskaz - nasz szlak skręca właśnie tu. Aha, czyli mamy jednak pętelkę. Tyle, że wg informacji na tabliczce właśnie przeszliśmy ok. 5 km, a jesteśmy w połowie drogi. Wyraźnie coś jest nie tak, ale nie dowiemy się przed powrotem na nasz parking, bo tylko tam jest duża tablica.
Ruszamy za drogowskazem i od razu wzdycham i jęczę - trzeba się ostro wspinać. Czy oni tu w Irlandii nie słyszeli o szlakach wijących się wzdłuż zbocza, by łagodnie wejść na szczyt? Jakoś jednak daję radę. Widać, że większość wędrowców albo schodzi do wioski, albo wraca tą samą drogą, bo na tej części szlaku ścieżka miejscami w ogóle nie jest widoczna. Idziemy więc po prostu przed siebie, wypatrując kolejnych palików wyznaczających kierunek. A z palikami też jest drobny problem - jakoś tak jakby rzadziej rozstawione, wyblakłe, słabo widoczne. Dobrze, że jest dzień, a nie zmierzch, bo można by zabłądzić.
Na dokładkę droga powrotna to dla mnie koszmar, bo palec już nie wytrzymał i boli. Nie mam jak zrobić kroku, najlepiej by było zdjąć buty. Jednak wtedy mogłabym pokaleczyć stopy na ostrych gałązkach i na ukrytych pod wrzosami kamieniach. Nie ma rady, jakoś muszę iść naprzód.
I zrobiliśmy pętelkę - właśnie wchodzimy na pierwotny szlak i ostatni odcinek pokonujemy po własnych śladach. A jeziorka i wodospadu jak nie było, tak nie ma.
Tajemnica wyjaśnia się, gdy wracamy na parking. Staję pod tablicą z mapą i jeszcze raz, bardzo uważnie się jej przyglądam. I mam! Pomyliłam szlaki! Tablica obejmuje cały region i kilka szlaków, w tym te startujące z innych miejsc. A że kolory są takie same, no cóż. Mam do Jacka tylko jedną prośbę:
- Jak jeszcze będę chciała iść na jakiś szlak, to kopnij mnie w cztery litery. Bo następnego takiego spaceru nie przetrwam w pełnych butach.
Teraz moim marzeniem jest tylko jakaś plaża, na której będę mogła całkiem zdjąć buty, podwinąć nogawki i przejść się brzegiem chłodząc stopy w zimnej wodzie.
Zamiast plaży mamy jednak wieczór kulturalny w pobliskim Clonmany. W miasteczku jest jakiś festiwal, a że właśnie teraz pod wieczór wszystko zaczyna się rozkręcać, to postanawiamy zatrzymać się na chwilę. A chwila zamienia się w cały długi wieczór.
Czekając na główną atrakcję, jaką jest koncert jakiejś gwiazdy country, plączemy się po lunaparku i zajadamy ciastka. Nic więcej ciekawego do oglądania i robienia nie ma. W końcu na scenie coś się zaczyna, na razie to suport. I oczywiście śpiewa country. Cała zgromadzona na placu publiczność śpiewa wraz z nim. I nie ma znaczenia w jakim wieku są ludzie - od małolatów, po staruszki. Z piwem lub innym napojem w dłoni, siedzą lub stoją, kiwają się w rytm i z uśmiechem na ustach śpiewają. Po prostu dobrze się bawią.
Przed sceną pozostawiony jest kawałek wolnej przestrzeni, odgrodzony od reszty barierką. To parkiet dla chętnych tancerzy. Nawet i my dajemy się ponieść zabawie i kilka utworów tańczymy z dyndającym u boku aparatem. Zresztą nikt tu się nie przejmuje - zwłaszcza panie, bo to one mają torebki, które wirują wraz z właścicielkami w tańcu.
Na scenę wychodzi gwiazda wieczoru - Robert Mizzell. I
zaczyna śpiewać te same piosenki! A tłum się bawi i cieszy. Ja jednak jestem zmęczona, boli mnie noga. Siadam więc na jakimś wolnym skraju ławki i już tylko słucham. Wszystkie melodie są dla mnie jednakowe i już nie odróżniam jednej piosenki od drugiej. Jacek tłumaczy, że to dlatego, że nie przepadam za country i ta muzyka jest mi obca. Dla kogoś innego wszystkie piosenki rockowe też będą takie same, jeśli rocka nie słucha.
Coś w tym jest.
W końcu zmęczeni zbieramy się i ruszamy powoli do samochodu. Jednak po drodze wciąga nas do swojego wnętrza niewielka sala, z której dolatuje nas muzyka irlandzka. Od razu przechodzi zmęczenie i wchodzimy zobaczyć, co się tam odbywa. A odbywa się tradycyjna potańcówka. Wciąż napływający tancerze wchodzą do środka, płacą za wstęp i mogą dołączyć do układu. A ten się zmienia co utwór.
My sobie siedzimy przy wejściu i obserwujemy. Uderza nas jedna rzecz - najmłodsze tancerki mają tak na oko ponad 50 lat. Nie ma tu wcale ludzi młodych. Młodzi zaglądają tylko przez chwilę, niektórzy się uśmiechają, inni rozdziawiają buzie w zadziwieniu. A potem sobie idą. Nawet nie próbują tańczyć. Zaczepiona młoda kobieta przyznaje, że ona też nie zna tradycyjnych tańców, to już domena wyłącznie najstarszego pokolenia.
To smutne, chociaż jak się zastanowić, to samo jest w każdym innym kraju, więc dlaczego tu miałoby być inaczej. Nawet w normalnym radiu nie ma muzyki irlandzkiej. Folklor nie jest w cenie.
Ja w końcu jednak padam i zasypiam na krześle, więc by z niego jednak nie spaść, idę do samochodu. Jacek zostaje i ma nadzieję, że uda mu się coś prostszego zatańczyć. Z jego relacji wiem, że udało mu się spełnić to marzenie. Gościnni Irlandczycy przygarnęli go (nawet bez wpisowego), pokazali najprostszy układ, nawet nakarmili, gdy przyszła pora poczęstunku. Dostał też garść biletów na loterię, na której losowane były butelki whiskey. Nic nie wygrał, ale i tak był zadowolony z tej imprezy.
Dzień 14.
Przejeżdżamy obok Glenevin - wodospadu, do którego wczoraj chcieliśmy iść, ale nam się pomyliło. Zatrzymujemy się więc teraz i idziemy na spacer. Pogoda jest znośna, nie jest daleko, więc nawet nie zabieram kurtki. I faktycznie do wodospadu prowadzi elegancka ścieżka, praktycznie alejka, wzdłuż której rozstawione są co kilkanaście metrów ławeczki. Wodospad, jak i inne irlandzkie wodospady, które widzieliśmy, nie jest duży. Ot taka sobie siklaweczka. A może raczej ściana wodna - bo woda tu ścieka po gładkiej skale. Kilka minut na miejscu, kilka ujęć - by trafić to najfajniejsze i niespodzianka - deszczyk. Najpierw kilka kropli, ale dla nas są one sygnałem do odwrotu. Zanim dotarliśmy do samochodu, rozpadało się na dobre.
Deszcz, jak większość ich tutaj, jest szybki i przelotny. Zanim docieramy do Clonmany, już nie ma po nim śladu. A my sobie jedziemy dalej, zatrzymując się od czasu do czasu, gdy fajny widok zgra się z możliwością zatrzymania gdzieś z boku samochodu.
Wdrapujemy się na szczyt klifu Malin Head przeciskając się między zaparkowanymi na każdym możliwym skrawku miejsca samochodami. I zastanawiamy się, czy będziemy mieli gdzie zaparkować, czy trzeba będzie kombinować. Na szczęście mijamy się z czymś jadącym z góry i na mikro parkingu znajdujemy kawałek miejsca dla siebie.
Wyskakuję z samochodu z aparatem, bo widzę, że idzie chmura. Chcę zdążyć zrobić jakieś zdjęcie. Jacek za to marudzi, że jest głodny i najpierw chce zjeść. Spoglądam więc jeszcze raz na niebo i stwierdzam, że kilka minut może popadać, ale za chwilę znów wyjdzie słońce. Czyli nic nie stracę. Wracam więc, rozkładamy stolik i szykujemy posiłek. I faktycznie, my jemy, a na zewnątrz pada. I zanim kończymy jeść, przestaje też padać. Idealne zgranie w czasie.
Wreszcie, najedzeni i pełni sił, idziemy na spacer. I musimy oboje przyznać - to najpiękniejsze miejsce w Irlandii, jakie do tej pory widzieliśmy. Wybrzeże jest zupełnie inne niż pionowe klify Moheru, ale groźniejsze, bo dzikie. Jedynie kilka metrów samej wybetonowanej ścieżki, żadnych murów. A dalej już tylko słabo wydeptany szlak prowadzący przez pastwisko. I oczywiście tu jest najpiękniej, też dlatego, że tu dociera zdecydowanie mniej ludzi. Większość zawraca przy wejściu na łąkę.
Pogoda nam zdecydowanie dopisała. Po deszczu trawa jest soczyście zielona, woda ma niebieski kolor, nad nami błękitne niebo z plamami obłoków. I niby ich odbicie poniżej nas rozbijające się w bryzgach piany fale. I mimo, że słońce grzeje, to jednak przenikliwy i zimny wiatr nie pozwala zdjąć kurtki. Ma on jednak też swoje dobre strony, zwłaszcza, że wieje od wody w stronę lądu - nie pozwala spaść. Odpycha wręcz od krawędzi przepaści.
Czas ruszać dalej, więc ruszamy. Niedaleko od Malin Head napotykamy tajemniczy zjazd na "Wee House of Malin". Zaintrygowani zjeżdżamy na kamienistą plażę bez parkingu. Po prostu tu kończy się droga.
Wee House of Malin to święte miejsce - mikra grota, przy niej ruiny kościoła i studnia. Z tą ostatnią jest jednak problem ze znalezieniem. Po prostu jej nie ma. Za to z grotą związana jest legenda. Podobno, gdy mieszkał w niej pustelnik, to nie ważne ilu ludzi weszło do groty, to wciąż było miejsce dla kolejnych - a ma ona może ze 2 m kwadratowe powierzchni.
Gdy znudziło mi się szukanie źródła, w końcu poszłam za Jackiem na spacer po plaży. Ciężko się chodzi po kamienisku, ale jest pięknie. Wybrzeże jest cudne, zupełnie inne, bajkowe.
Jest jeszcze wcześnie, więc jedziemy dalej (zresztą jedyne wolne miejsce, na którym można na dłużej stanąć zajęte jest przez kampera z Niemiec). I znów do UK wjeżdżamy jak do sąsiedniego powiatu, a nawet i to nie, bo tu nie ma nic - nawet żadnej tabliczki informacyjnej.
Zachciało nam się jakiejś przekąski, więc zatrzymujemy się na małe zakupy. W wyniku niedopatrzenia kupujemy chrupki o smaku octu. Brrr, straszne, nie potrafię tego przełknąć nawet popijając sokiem. Od tej pory uważniej czytam napisy na opakowaniach i ze zgrozą zauważam, że oni tu mają całą masę chrupek i chipsów z octem.
Przed 20:00 docieramy do Downhill. Jest na tyle późno, że bez większego zastanawiania zjeżdżamy na plażę. Tu z dołu jest świetny widok na Musennden Temple. Jutro będziemy ją oglądać z drugiej strony, z bliska.
Dzień 15.
Od rana tragedia z pogodą - niebo całe ołowiane, nie ma śladu przejaśnienia. I deszcz. I to on jest najgorszy. A my tu mamy plany na dziś! I najważniejszy z punktów tego programu - Grobla Olbrzyma. Nie wyobrażam sobie zwiedzania jej w deszczu.
Jednak nie mamy innego wyjścia ani pomysłu co z sobą zrobić, więc ruszamy na razie do Downhil Demesne i położonej na jego terenie Mussenden Temple. Poza nami po terenie posiadłości spaceruje tylko jedna para, ale to nic dziwnego - jest jeszcze dość wcześnie. Z wiejskiego domu biskupa pozostały tylko ściany, nie ma więc nawet na chwilę gdzie się schować i spokojnie zrobić zdjęcia. Staram się więc patrzeć uważnie i potem już bardzo szybko wyjąć aparat, strzelić jeszcze szybciej i schować go, zanim za bardzo zmoknie.
Sam budynek, a raczej jego betonowe pozostałości, przypominają bardziej jakiś obiekt przemysłowy niż dom, czy pałac. Co innego pięknie zachowana w całości, okrągła świątynia, zawieszona na skraju klifu. Zgodnie z podaną na tabliczce informacją została ona wybudowana w by dać miejscowym zatrudnienie.
Ze względu na pogodę nie ma warunków na podziwianie widoków i dalsze spacery po terenie parku, więc wracamy na parking i turlamy się dalej. Nie spieszy nam się, bo teraz wszystko mamy bardzo blisko jedno drugiego. Przejeżdżamy przez jakieś miasteczko i w oczy rzuca mi się budynek z zakratowanymi oknami i ogrodzony drutem kolczastym - co najmniej Alcatras. Pomyślałam, że to pewnie jakiś areszt, czy więzienie. Nie zwróciłam uwagi na tabliczki i oznaczenia. Znacznie później ktoś wyprowadził nas z błędu. To nie był areszt, tylko posterunek policji, który tak właśnie zabezpiecza funkcjonariuszy i wyposażenie.
A skoro już zdryfowaliśmy w tym nieciekawym kierunku, to musimy przyznać, że jedyni policjanci, jakich widzieliśmy w Północnej Irlandii siedzieli wewnątrz mocno opancerzonych radiowozów. I w radiu codziennie w wiadomościach słychać było o kolejnych zamieszkach. Wydawały się one nam jakoś bardzo nierealne, bo jechaliśmy przez kraj sielankowy. Spokój, ludzie uśmiechnięci, życzliwi. Dokoła pełno turystów z całego świata. Słońce świeci, po błękitnym niebie (no dobrze, nie tego akurat dnia, ale przez większość czasu) przemykają białe obłoki, trawa się zieleni, cisza i spokój. A tu jakiś zamieszki i pół miasta znów zdemolowane. Fakt, że wszystkie te wiadomości dotyczyły Belfastu, a jeszcze dokładniej jego centrum. I już wiedzieliśmy jedno - niezależnie od tego, że i tak miast nie lubimy, to do Belfastu tym bardziej wjeżdżać nie będziemy.
Wracając do naszego deszczowego dnia na północnym wybrzeżu. Dokulaliśmy się do Dunluce Castle, który wisi na skraju klifu. Przed wejściem na teren ruin postanowiliśmy się chwilę ogrzać - od wewnątrz i z zewnątrz, więc wchodzimy do kawiarenki. Naprzeciwko bufetu na kominku wesoło strzelają płomienie, jest sucho, ciepło i niesamowicie przytulnie. Siedzimy przed ogniem nad kawą i herbatą, które sączymy małymi łyczkami. Chcemy tu siedzieć jak najdłużej.
W końcu wysączone ostatnie krople, a deszcz wciąż pada jak padał. Nie ma co siedzieć, idziemy do zamku. Jacek nie narzeka, twierdzi wręcz, że teraz ruiny mają CHARAKTER. Pokazują, że są groźne. I jednocześnie piękne. Nie zważając na lecącą z nieba wodę robi zdjęcia (farciarz - ma wodoodporny aparat), a ja znów pstrykam szybko, prawie ukradkiem, ekspresowo chowając aparat pod kurtkę. Dobrze, że mamy na nogach sandały, przynajmniej nie będziemy musieli martwić się o suszenie butów.
Ponieważ z Dunluce do Grobli Olbrzyma jest tylko kilka minut, podjeżdżamy tam. Próbujemy się zorientować jak to wygląda. Parkingi zapchane. Gigantyczna kolejka do kas. W Centrum tłum. I wciąż leje. Podtrzymujemy naszą poranną decyzję - nie zwiedzamy w takich warunkach. Jedziemy do Coleraine, poszukać jakiegoś suchego, zadaszonego miejsca, gdzie będziemy mogli się przechować. A że to i pora obiadowa już, to ładną chwilę spędzamy na obiedzie. Przy stole jednak cały dzień siedzieć nie można, więc trochę czasu zabijamy wędrując po centrum handlowym.
W powietrzu nastąpiła delikatna zmiana - już nie leje, ale pokrapuje. I mimo braku słońca zaświecił nam promyk nadziei na dalszą poprawę pogody. Póki co, sklepy się nam skończyły, ale na Groblę jeszcze jechać nie chcemy. Decydujemy się odnaleźć The Dark Hedges - tajemniczą, klimatyczną aleję bukową.
Po drodze napotykamy na pewien drobny problem - nie ma żadnych drogowskazów, wiemy tylko mniej-więcej koło której wioski się znajduje. Wypatruję przy drodze Hotel The Hedges - czyli to gdzieś blisko! Wybieramy najprostszą opcję - parkujemy pod hotelem i pytamy o aleję na recepcji.
- Dzień dobry, szukamy The Dark Hedges.
- Oj, nie wy jedni! - roześmiała się dziewczyna za ladą. - Już od rana było kilka osób z pytaniem o aleję. Znajdziecie ją kawałek stąd. Spacerem do 5 minut. I polecam iść piechotą, bo tam nie ma gdzie zaparkować, a samochód pośrodku alei tylko będzie przeszkadzał.
Jeszcze wyjaśniła nam, że ta mająca ponad 200 lat aleja, jako atrakcja turystyczna jest bardzo młoda. Wcześniej interesowały się nią nieliczne jednostki, ale od czasu serialu Gra o tron, do którego sceny kręcono m.in. w Dark Hedges, zaczyna napływać tu coraz więcej ludzi.
Boleśnie przekonaliśmy się o tym po kilku minutach, gdy okazało się, że nie mamy za bardzo jak zrobić zdjęcia. Co prawda nie ma w alei tłumu ludzi, ale dwa samochody zaparkowane pośrodku wystarczająco psują efekt. Cierpliwie czekamy, aż sobie pojadą. Niestety, w tzw. międzyczasie pojawiają się kolejne. Gimnastykujemy się więc i celujemy tak, by jednak zrobić zdjęcia jak najbliższe naszej wizji tego miejsca.
Przy okazji napotykamy Boba McCalliona - fotografa (amatora - wedle jego własnych słów), który w ubiegłym roku zdjęciem stąd wygrał ogólnokrajowy konkurs fotograficzny. Bardzo nam się miło z nim rozmawia. Opowiada o uroku alei o różnych porach roku i dnia, narzeka na zniszczenia, jakich dokonała ekipa filmowa i na coraz większe tłumy. Jakby na potwierdzenie na koniec naszej rozmowy podjeżdża pełen autokar - wycieczka śladami Gry o tron. Szybko jeszcze pstrykam ujęcie, czy dwa, zanim wylewający się z autokaru ludzie wchodzą między drzewa.
Pod dachem z konarów i liści nie pada. Okazuje się, że nie tylko tu - w ogóle przestało padać. Decydujemy się więc zaryzykować wizytę na Grobli Olbrzyma. Jest już siódma wieczorem, gdy podjeżdżamy. Na parkingu tylko kilka samochodów. Przed kasą nikogo. Szybko więc idzie - kupujemy bilety, odbieramy audioguid-y i ruszamy betonowym chodnikiem na spotkanie z Finnem, olbrzymem, który wybudował groblę.
Muszę przyznać, że przewodnik nagrany jest w ciekawy sposób. Cóż jednak z tego, skoro w pamięci i tak zostają tylko legendy o olbrzymach, a zupełnie nie chce się w głowie zagnieździć rzeczywista wiedza o geologii i historii miejsca.
Może dlatego, że ten kawałek wybrzeża jest prawdziwie magiczny i wydaje się, że każdy kamień i każda skała obrośnięte są legendami. Na dzień dobry wita nas wielbłąd Finna, na szczycie jednej ze skał tkwi zamieniona w głaz jego babka (uwaga na przyszłość - nie irytować olbrzyma, bo zamieni w kamień). Aż wychodzimy zza zakrętu i widzimy samą groblę. A na niej raptem kilka osób. Nikt nikomu nie wchodzi w paradę i kadr, jeden drugiemu z uśmiechem robi zdjęcia. My grupce dziewczyn, jedna z nich nam. Można swobodnie wchodzić na stopnie. Fakt, że obok stoi samochód i siedzi ratownik, nie oznacza, że można łazić po Grobli bezmyślnie. Płyty są mokre i śliskie - i od deszczu i od zalewających groblę fal. Na tym jednak nie koniec atrakcji. Przez Bramę Olbrzyma przechodzimy dalej. Za nami zostają gigantyczne kolumny, przed nami ścieżka wiodąca wybrzeżem i na klify. Po drodze podziwiać można (i przymierzyć) zgubiony przez Finna w czasie ucieczki but. Rozmiar 93,5 - wg jakiekolwiek rozmiarówki by to nie było, to ja cała bym się w nim zmieściła.
A przed nami czerwono-zielone klify. Zielone od trawy je porastającej, czerwone od minerałów barwiących nieporośnięte fragmenty. Po kilku krokach płynącą rozmokłą czerwienią ścieżką moje buty i nogawki długich spodni też robią się czerwone. To jednak mało - po krótkiej chwili ta czerwień wręcz płonie w świetle zachodzącego słońca, które postanowiło na koniec dnia wyjrzeć zza chmur. Takich kolorów nie zobaczy się przy innej pogodzie, ani w środku dnia. Bardzo się cieszymy, że zdecydowaliśmy się na takie późne zwiedzanie Grobli, bo słońce nagrodziło nas swoją obecnością.
Ciągnący się niegdyś wzdłuż klifów szlak teraz kończy się po kilku metrach. I tylko na tabliczce możemy przeczytać, że został jakiś czas temu zamknięty - głównie ze względu na ochronę klifu, a przy okazji też bezpieczeństwa turystów. Nie pozostaje nam więc nic innego niż wrócić. Zresztą słońce już zaszło, jest dziewiąta wieczorem. Centrum jest już zamknięte, parkingowi nie sprawdzają biletów wstępu, bo też już ich nie ma. Wrzucamy tylko naszych elektronicznych przewodników do specjalnego pojemnika i odjeżdżamy z prawie pustego parkingu.
Dzień 16.
Poranek wita nas słońcem, z czego bardzo się cieszymy. Dlatego po drodze znów zatrzymujemy się przy zamku Dunluce. Chcemy zobaczyć różnicę w nastroju miedzy dniem deszczowym, a słonecznym. I jest ona ogromna. Teraz to tak naprawdę kupa kamieni, zniknęła gdzieś tajemnica i groza. Kilka zdjęć z zewnątrz i tniemy dalej.
Zjeżdżamy na wielki parking, pełen samochodów. Udaje nam się jakimś sposobem znaleźć wolne miejsce. Oznacza to tylko jedno - na Carric-a-Rede jest dziki tłum. Trudno, nic z tym nie zrobimy, trzeba to jakoś przeżyć.
Do samego mostu jest kawałek drogi, a ukształtowanie terenu nie pozwala go zobaczyć z oddali. Za to ze skraju klifu, którym biegnie ścieżka, rozciągają się fantastyczne widoki na białe ściany Larybane i przybrzeżne skaliste wysepki. Do tego to słońce ożywiające kolory. I nawet nie przeszkadza nieustannie wiejący silny wiatr. Zauważam, że jestem jedną z nielicznych osób w koszulce z krótkim rękawem i bez kurtki. Większość ludzi spogląda na mnie dziwnie. Mnie jednak zimno nie jest.
Do wiszącego mostu jest kolejka i to z obu stron. Na powiązane sznurkami kładki może wejść na raz tylko kilka osób. Możliwy jest tylko jeden kierunek ruchu. I właśnie dlatego po obu stronach stoją pracownicy pilnujący porządku i kolejności wchodzenia na most. Stojąc w kolejce ustalamy między sobą jak tu wejść, żeby sobie nawzajem zrobić zdjęcie. Ja wchodzę na most pierwsza, Jacek zostaje. Potem ja czekam po drugiej stronie z aparatem na jego kolej.
To co wieje normalnie, to lekki zefirek przy tym podmuchu, jaki dopada przechodzących przez most. W przesmyku między skałami tworzy się przeciąg i wydaje się, że wiatr chce zepchnąć turystów. Nie ma innej opcji niż chwycić linę, by nie stracić równowagi. A przecież teraz most jest przystosowany dla turystów - zabezpieczony, zabudowany pajęczyną z lin. Pierwotnie tworzyły go tylko dwie liny - jedna, po której rybacy szli i druga, której trzymali się jedną ręką. To co kiedyś, i to w surowszej wersji, było codzienną drogą do pracy, teraz ucywilizowane, jest atrakcją turystyczną.
Most prowadzi na skalną wysepkę, której obejście zajmuje dosłownie kilka minut. Dla mnie dodatkową atrakcją są gniazda mew (czy też inszego ptactwa morskiego mewopodobnego) na załamaniach i fałdach klifu. Zmiana obiektywu na dłuższy i mam zajęte kilka dodatkowych minut.
A po chwili od nowa wszyscy ustawiają się w kolejce do powrotu. Schodzimy na boczną ścieżkę prowadzącą do punktu widokowego, z którego jest rewelacyjny widok na most. I zostaje już tylko spacer powrotny.
Na parkingu wahamy się przez chwilę, co zrobić dalej - jechać, czy jeszcze się przejść w drugą stronę do starego kamieniołomu Larybane. Ostatecznie decydujemy się po małej przekąsce zejść między białe skały.
I okazuje się, że jest tam masa wolnego miejsca do zaparkowania! Między ścianami kamieniołomu, a granicznymi głazami stoi tylko kilka samochodów. A my tymczasem idziemy na spacer.
W Ballycastle w centrum miasteczka utykamy na chwilę na światłach. Wystarczająco jednak długą chwilę, by spostrzec kilka metrów przed nami lukę między samochodami przy chodniku i knajpkę z domowymi obiadami. Brzuchy zaburczały jak na komendę, więc szybka decyzja - zostajemy na obiedzie.
Chcemy odpocząć od tłumów ludzi. I mamy nadzieję, że uda nam się to w Murbugh Bay. Na razie jedziemy wąskimi drogami za wyraźnymi znakami. Docieramy do kolejnego skrzyżowania. Nasza droga prowadzi w bok. I chociaż wydaje się to niemożliwe, to jednak jest ona jeszcze węższa. Zresztą stoi przy jej wjeździe znak z dużym, czytelnym napisem: Droga nie dla kamperów i autokarów. A ponieważ my nie jesteśmy ani jednym, ani drugim, śmiało skręcamy.
Jest bardzo wąsko. Jest bardzo wijąco się. Jest bardzo stromo. I jest pięknie. I jest spokojnie. Droga pusta, nie musimy martwić się, jak się z kimś minąć, bo nie ma takiej potrzeby. W pewnych miejscach wzdłuż drogi rosną buki i od razu przypomina nam się Dark Hedges, chociaż te tutaj nie tworzą aż takiej mrocznej alei.
Na dole jest niewielki niby parking - trochę miejsca przy drodze, gdzie można zostawić samochód i przejść się na spacer. Jacek korzysta z chwili spokoju i postanawia się zdrzemnąć. Ja za to biorę aparat i ruszam na samotny spacer brzegiem zatoki.
Dokoła tylko zieleń wznoszących się wysoko, wysoko stoków i odcienie granatu i błękitu morza. I czasem jakaś czerwona plama kwiatów. I błoga cisza (jeśli nie liczyć szumu fal gdzieś w tle). Idę dokąd mnie droga prowadzi. A prowadzi do bramy zagradzającej przejście, za nią jest już tylko podwórko i czyjś dom. Ależ ten ktoś ma szczęście - myślę sobie. Mieszka w raju.
I nie ważne jest w tej chwili z czego w tym raju żyje, gdzie pracuje i jak zarabia. To wydaje się być jakimś dalszoplanowym detalem. I sama też bym chciała tak mieszkać.
Schodzę na przybrzeżne skały i zatapiam się w urodzie i spokoju zatoki. I tak mnie znajduje Jacek, który po kilku minutach odpoczynku postanowił do mnie dołączyć.
I chociaż na początku marudził - ileż można zatok i plaż zwiedzać! - to bardzo mu się tu podoba. I jeśli o mnie chodzi, to mogę takie miejsca zwiedzać bez przerwy.
Zjeżdżamy na południe do Cushendun. Przed nami rozpościera się kolejna wielka, złocista plaża. Płaska. Ani śladu jaskiń. Jednak jakieś skały widzimy z daleka po drugiej stronie portu. Przejeżdżamy więc przez wioskę i parkujemy nad wodą. I faktycznie kilka kroków dalej skały o dziwnych kształtach i ciemne wejścia do grot. Zabieramy aparaty i ruszamy na spacer.
Po kilku krokach mijamy parę osób.
- Cześć, jak się macie? - pada w naszym kierunku. I ledwie odwzajemniamy pozdrowienie, bo mężczyzna kontynuuje - Udało się z pogodą, wreszcie słońce wyjrzało.
- Jak to wreszcie? - pytam. - Cały dzień przecież świeci.
- To gdzie wy byliście cały dzień? Bo tu dopiero teraz wyszło, cały dzień lało.
- Jedziemy wzdłuż wybrzeża, cały dzień ze słońcem.
- Dziękujemy więc, że przywieźliście słońce do nas! - wszyscy się śmiejemy i rozchodzimy każdy w swoją stronę.
Groty nie są wielkie, ale ładne. Ciekawe są tworzące je skały - zupełnie inne niż spotykane do tej pory. Swoją strukturą przypominają gruz i kamienie spojone betonem. A groty zielenią się przy wejściach mchami i paprociami, wnętrza kryjąc w mroku.
Po małym spacerze po skalistym wybrzeżu idziemy na spacer po wiosce. I tu dowiadujemy się o nawiedzonym znikającym jeziorze. Szybki rzut oka na mapę, jak to daleko i w którą stronę i szyba decyzja - jedziemy. Może nawet przenocujemy nad nim i uda nam się spotkać duchy?
Jezioro Loughareema nazywane jest Znikającym jeziorem. Podobno raz jest przepełnione wodą, innym znów razem prezentuje się jako suche zagłębienie w ziemi. Do tego jest nawiedzone i co noc odwiedzane przez pędzący dyliżans pełen podróżnych. Zgodnie z miejscową legendą jakieś 150 lat temu nocny dyliżans pełnym galopem ciągnących go koni wjechał w jezioro i wszyscy się potopili. Woźnica był pewien, że przejazd będzie suchy, jednak akurat tej nocy jezioro było pełne wody.
Jedziemy więc, mimo późnej już pory. Do jeziora docieramy już praktycznie o zmierzchu i nawet nie mamy się za bardzo gdzie zatrzymać. Jesteśmy w okolicy szczytów łańcucha wzgórz, a pomiędzy nimi po obu stronach drogi rozlewisko. Nie wiem, czy jezioro zawsze tak wygląda, czy może teraz jest więcej wody niż zazwyczaj, ale nie widać żadnego regularnego brzegu. I nie widzę przyczyny, dla której woda miałaby znikać. Nie wiem, czy będę gdzieś tego dociekać, czy pozostawię to w sferze tajemnic i legend.
Droga sie zrobiła bardzo nadmorska. To znaczy, że po lewej mamy murek, a za nim od razu wodę. Nie ma plaż, a jak się już jakaś namiastka trafi, to parking jest przy samej jezdni. I tak w końcu docieramy do Glenarm. Na zwiedzanie zamku jest już zdecydowanie za późno, ale spacer po miasteczku i przystani jest na koniec dnia w sam raz.
Dzień 17.
Zaczynamy od spaceru po lesie - tak dla odmiany. Zresztą las jest pozostałością po zamkowym parku. Połowa trasy wiedzie wzdłuż brzegu rzeki, a po obu stronach ścieżki co jakiś czas pojawiają się drewniane rzeźby zwierząt lub leśnych duchów, jak je nazwałam.
Dziś czeka nas daleka trasa, bo lecimy do Irlandii irlandzkiej (jak mówi Jacek), nasz cel to Montasterboice, a zaraz potem Newgrange.
Najpierw jedziemy omijając autostradę, ale okazuje się to nie być najlepszym pomysłem. Tuż przed Belfastem wskakujemy więc na M2, apotem A1 i tak lecimy praktycznie całą drogę do samej Irlandii.
Zjeżdżamy na Monasterboice. Cmentarz z ruinami jest poza wioską. Ruiny kościołów i kaplic jak to ruiny, do okrągłych wież też już się przyzwyczailiśmy. Za to wielkie celtyckie krzyże są piękne.
Po krótkiej wizycie w Monasterboice ruszamy do pobliskiego Newgrange, dokąd docieramy przed piątą popołudniu. I
kicha, to znaczy nie wchodzimy. Wszystkie wycieczki na dziś są już dawno wyprzedane. Mamy stawić się jutro, najlepiej przed dziewiątą rano, by mieć pewność, że się załapiemy.
Szczęściem w tym małym nieszczęściu jest to, że kilkadziesiąt kilometrów stąd, w Ashbourne, mieszkają nasi znajomi, których obiecaliśmy podczas bytności w Irlandii odwiedzić. Ruszamy więc prosto do nich.
Dzień 18.
Pomimo położenia się do łóżka nad ranem, jakimś cudem udaje nam się wstać na tyle wcześnie, że spokojnie zbieramy się i do Newgrange dojeżdżamy na 9:00. Mimo to na parkingu jest już sporo samochodów, a do kasy kolejka. Jednak wszystko przebiega bardzo sprawnie - dwie panie przepytują stojących w kolejce ludzi co dokładnie chcą zwiedzić (samo centrum, samo Newgrange, samo Keith czy oba grobowce). W zależności od odpowiedzi dostajemy na ubrania naklejki w odpowiednim kolorze i po dojściu do kasy podajemy tylko ile biletów, a kasjer po kolorze wie dokąd. Ciekawy system i faktycznie usprawniający obsługę.
Nie musimy zbyt długo czekać na naszą wycieczkę, tyle tylko, żeby zaspany Jacek zdążył wypić kawę. Kilka kroków dzieli nas od przystanku autobusowego, kierowca tylko sprawdza kolor naklejki i ruszamy przez pola do gigantycznego grobowca, którego historia jest starsza niż Stonehenge i najstarsze piramidy w Gizie.
Przy zielonym kopcu czeka na nas nasza przewodniczka. Bardzo sympatyczna kobieta, która w ciekawy i wciągający sposób opowiada o konstrukcji i znanej historii grobowca. I wciąga nas wszystkich w domysły odnośnie tych elementów, które znane nie są. Tu jest pole do popisu wyobraźni nie tylko naukowców, ale każdego człowieka. Zwłaszcza jeśli chodzi o interpretację naskalnych, abstrakcyjnych rytów, które być może coś symbolizują, a może są po prostu esem-floresem, takim pradawnym dziełem sztuki.
Fascynująca jest historia odkrycia tego grobowca, zachowanego w zasadzie w niezmienionym stanie od czasów jego powstania. Ukryty przez długie wieki pod warstwą ziemi odnaleźli przez przypadek robotnicy wybierający z pola kamienie do budowy drogi w XVIII w. Natrafili na wejście przyozdobione olbrzymim głazem, pokrytym regularnymi rytami. Zgłosili to swemu pracodawcy - właścicielowi ziemi, który niezwłocznie przybył na miejsce i udokumentował to, co zastał.
Dzięki tym zapiskom dziś badacze wiedzą, które ryty są oryginalne i pochodzą z neolitu, a które domalowali później "turyści". Bo po opisaniu i przerysowaniu XVIII-wieczni badacze opuścili grobowiec i pozostawili go otwartym. Przez 200 lat nikt go nie strzegł, nie chronił, każdy mógł wejść i zrobić co tylko chciał. Ślady bytności takich gości są dziś dobrze widoczne, bo głęboko wyryte w miękkiej skale.
Nasza grupka liczy ok. 24 osób, co jak podkreśla przewodniczka - jest mało. Zazwyczaj jedna grupa to 40 osób. Cieszę się z tego, bo nie lubię zwiedzania w tłumie. I wreszcie nadchodzi ta chwila - wciskamy się wąskim, niskim i krzywym korytarzykiem do wnętrza grobowca. I ledwo się wszyscy mieścimy. Nie wiem, jak w takim razie wygląda zwiedzanie w grupie "normalnej" 40-osobowej.
Stoimy ściśnięci i chłoniemy klimat wsłuchując się w opowieści przewodniczki. Wierzyć nam się nie chce, ale przy różnicy poziomów wnętrza i wejścia 2 m i krzywym korytarzu, pięć dni w roku o poranku słońce wpuszcza do środka swoje promienie. Szczęśliwcy losowani w corocznych loteriach mogą doświadczyć tego osobiście. Na razie my zostajemy poczęstowani symulacją. W komorze gasną światła, a po chwili wpełza od strony wejścia żółty promyk, rozlewa się po podłodze w kilkucentymetrowy strumyk, by za moment zniknąć wraz z "przesuwającym się słońcem". Po powrocie do Centrum wrzucimy do urny wypełnione zgłoszenia - też chcemy wziąć udział w losowaniu.
A póki co zostałam zmuszona do kupienia pocztówek! I to nie do wysyłki (bo kartki z wyjazdów pewnej grupie wysyłamy zawsze), ale dla siebie samej. Otóż wewnątrz grobowca nie można robić zdjęć. I nie dało się zrobić zdjęć. By wspomnienie nie zblakło bez wspomagacza, jakim są dla nas normalnie nasze własne zdjęcia, tym razem musiałam kupić cudze.
Decydujemy się na wizytę w Trim. Zachwalane w przewodniku miasteczko okazuje się zwykłym miasteczkiem, jakich wiele. Jest ładne, zamek wielki (kręcili tu sceny do Braveheart), ale po godzinnym spacerze wsiadamy w samochód i jedziemy na wzgórze Tara.
Znajomi porównywali je do naszego Biskupina ze względu na fakt, że to najstarsza osada. O ile w Biskupinie są rekonstrukcje zabudowań, to tu nie ma nic. Tylko pofalowane wzgórze, na którym oko można zawiesić na trzech rzeczach - kamiennym krzyżu, neolitycznym grobowcu (wygląda jak miniaturka tego z Newgrange) i kamieniu Lia Fail o fallicznym kształcie. Jest jeszcze kilka tabliczek, głoszących, że w tym miejscu znajdowało się takie lub inne pomieszczenie, czy budynek.
Chociaż nic z zasady nie kupujemy, to lubimy oglądać pamiątki. I tak zawędrowaliśmy do niewielkiej chatki, w której pracuje i mieszka (przynajmniej latem) pewien malarz. To on powiedział nam, że kawałek dalej jest święta studnia. Z chęcią do niej idziemy. To jedna z siedmiu studni Tara, pozostałych sześciu nie chce nam się szukać. Wystarczy nam wizyta przy tej jednej.
Z Tary wracamy do Ashbourne.
Dzień 19.
Ok, byliśmy mało asertywni, daliśmy się namówić. A trzeba było trzymać się swojego planu i swojej wersji. A tak utknęliśmy na co najmniej pół dnia w korkach. Najpierw w drodze do Malahity, co okazało się pierwszą poważną pomyłką. Zatłoczona droga zmęczyła nas tak bardzo, że nie mieliśmy już siły na podziwianie uroku plaży. Zresztą nie było gdzie zaparkować. Dopiero po wyjechaniu (czy raczej - przedarciu się) gdzieś na peryferie, udaje nam się chwilę odpocząć.
Najchętniej byśmy ominęli Dublin szerokim łukiem, jednak to wiązałoby się z przedzieraniem się tą samą zakorkowaną drogą z powrotem. Jedyna opcja to jazda wybrzeżem i przez centrum stolicy. A skoro już przejeżdżamy, to w ostateczności przecież możemy się na chwilę zatrzymać. Tak nam się przynajmniej wydawało. Bo znalezienie wolnego i nie rujnującego budżetu i w miarę bezpiecznego parkingu zajmuje nam godzinę. Już jesteśmy zmęczeni, a tu miasto czeka na nas, żeby nas połknąć i przeżuć.
Traktem wzdłuż Liffey przelewają się tłumy, które wypływają też z bocznych ulic i przetaczają się przez miasto. Nie da się iść swoim tempem, trzeba się dostosować do tego ludzkiego nurtu, bo inaczej jest się poszturchiwanym. A skoro już tu jesteśmy, to chcemy zobaczyć chociaż pomnik Molly Malone, który powinien znajdować się bardzo blisko naszego parkingu. No właśnie - powinien. Zgodnie z broszurką i mapką z informacji turystycznej powinna stać w miejscu, w którym my właśnie stoimy - na skrzyżowaniu Grafton Street i College Green. Jednak jej tu nie ma. Zdesperowana podchodzę do osoby, która - przynajmniej teoretycznie - jest najlepiej zorientowana, gdzie co się znajduje - do taksiarza.
I szybko zagadka się wyjaśnia - kilka miesięcy temu Molly została przeniesiona dosłownie przecznicę dalej. Uff, dobrze, że nie na drugi koniec miasta.
Słodka Molly pcha swój wózek z małżami, otoczona przez zwiedzających, którzy po kolei wskakują na niewysoki postument, by być bliżej słynnej handlarki na zdjęciach. Trzeba się znów wykazać cierpliwością, by mieć wolne pole i czysty kadr.
Pozostało nam już tylko przedrzeć się z powrotem na parking, jednak zboczyliśmy na drugą stronę rzeki, by chociaż zahaczyć o słynną O'Connell Street. I z ulgą pakujemy się do samochodu, chociaż do pełnej ulgi pozostało jeszcze parę godzin czołgania się przez zatłoczone ulice.
Być może Dublin jest piękny. Być może są w nim ciekawe rzeczy. Jednak jest to duże, zatłoczone (w znacznej mierze przez turystów), gwarne miasto. Czyli jest czymś, od czego chcemy na wyjeździe odpocząć. Z wielką radością więc opuściliśmy stolicę Irlandii i ponownie zanurzyliśmy się w wąskich wiejskich drogach, otoczonych zielenią i wieczorną ciszą.
Dzień 20.
Do Glendalough docieramy Bez problemu. Sama wioska to kilka domów, których nawet nie widzimy, bo od razu zatrzymujemy się w centrum turystycznym, na pierwszym parkingu. Jak się później okazuje, to dobry wybór, bo ten parking jest bezpłatny, w przeciwieństwie do tego drugiego, położonego w głębi doliny. Bezpłatny jest także wstęp do nekropolii.
Już z daleka widać wysoką, okrągłą wieżę. Tym razem jednak różni się ona od tych już widzianych wcześniej. Ma czubek. Na razie idziemy asfaltową, ale otoczoną zielenią, alejką. Wytężam słuch, bo wydaje mi się, że słyszę muzykę i nie jestem pewna skąd - czy to gra coś w mojej głowie, czy komuś telefon. Jednak okazuje się, że przed mostkiem, prowadzącym na cmentarz, siedzi grajek. I gra na dudach, lub innym instrumencie niezwykle do dud podobnym. Bo chociaż wygląd jest jak dla mnie taki sam, to dźwięki są zupełnie inne. Delikatne, miękkie. Aż nie chce się odchodzić nigdzie dalej.
I artysta jest jak jego muzyka - spokojny, opanowany. Na zadane pytanie odpowiada z uśmiechem i stoickim spokojem. Z żalem przekraczam most, pozostawiając za sobą tęskne tony.
Przede mną budowle z szarego kamienia, pochylone ze starości nagrobne płyty i rzeźbione krzyże. No tak, jeszcze wielobarwny tłum. I wreszcie okrągła wieża, która wyjątkowo zachowała się w nienaruszonym stanie, a to oznacza, że zwieńczona jest stożkowym dachem. Pierwsza, która nie straszy poszarpanym murem.
Jacka zgubiłam już na początku, przy pierwszym kościółku. Nie było sensu go szukać na siłę. Założyłam, że będzie czekał przy moście. I nie myliłam się. Już z dala widzę go, jak siedzi po turecku na kamieniu. Z zamkniętymi oczami, zasłuchany.
Ścieżka, a właściwie alejka, którą idziemy, jest asfaltowa, ale otoczona zielenią. I to bardzo dosłownie - czego nie zarasta trawa, to pokrywa szmaragdowy mech. Na rozdrożu dylemat - w którą stronę się skierować. Ostatecznie decydujemy się iść prosto. Tym sposobem Małe Jezioro mijamy z boku. Tafla wody majaczy gdzieś za pasem rzadkich drzew i gęstych szuwarów.
Pomiędzy jeziorami jest drugi parking i przestrzeń wypełniona równo przystrzyżonym trawnikiem, ławeczkami i ścieżkami. Górne Jezioro jest znacznie większe, ukryte na dnie doliny, otulone stromymi zboczami. Nie można go obejść dokoła, bo nie ma ścieżki wzdłuż całej długości linii brzegowej. Coś tam niby jest, ale prowadzi niebezpiecznymi klifami i droga jest zagrodzona. Po drugiej stronie można pospacerować lasem, ale jeziora za bardzo zza drzew nie widać. Plączemy się więc innymi szlakami w pobliżu zbiornika. Jest tu kilka przytulnych i ładnych zakątków - wodospad, mikrozatoczki, ruiny.
Ponieważ nie planujemy dalszej wyprawy, to zawracamy. I, chociaż głodni, to znów na moment zatrzymujemy się przy grajku. Pochwycić jeszcze kilka taktów, choć jedną melodię.
Tuż przed Wexford zjeżdżamy do Irish National Heritage Park. Na parkingu jakoś pustawo. Nie ma jeszcze późnej godziny, ani nie jest to ostatni dzień wakacji, więc wydaje nam się to dziwne. Jednak jest druga strona tego medalu - będziemy sobie spokojnie, a w nie w tłumie chodzić po terenie parku.
Park przedstawia historię osadnictwa w Irlandii. Od neolitu po czasy normańskie. Na całość składają się stanowiska z poszczególnych epok, z rekonstrukcjami typowych zabudowań. I chociaż otrzymaliśmy w recepcji ulotkę po polsku, to jednak wolimy czytać tablice informacyjne. Jest na nich znacznie więcej. I jest zabawny druid, którego śmieszne przygody z mitami możemy śledzić na kolejnych tablicach. Żeby nie było, że tylko się łazi i ogląda kryte strzechą chaty, jest też sporo zabawy. Prawdopodobnie przeznaczonej dla młodszych gości, ale my w pewnym sensie wciąż czujemy się dziećmi i nie umiemy sobie odmówić popróbowania tego i owego. A jest kilka atrakcji - płukanie złota, plecenie, rysowanie w kamieniu. I najtrudniejsze - przetoczenie dwutonowego głazu. Ja nie jestem w stanie ruszyć go choćby o milimetr, mimo, że stoi na rolkach. Jacek się zaparł i jak rozkręcił, to przetacza olbrzymi kamienny sześcian w tę i nazad. Nadałby się do budowania kamiennych kręgów.
Przez większość czasu rzeczywiście jesteśmy sami. Czasem tylko mijajmy się z innymi, nielicznymi gośćmi. Nie widać też żadnych pracowników, co akurat nas aż tak nie dziwi. Już zdążyliśmy się przyzwyczaić do wszechobecnego monitoringu.
Wychodzimy w momencie zamknięcia obiektu. I muszę przyznać, że to było dobre podsumowanie naszego pobytu na wyspie.
Do Rosslare został nam tylko kawałek. Z małym zapasem zdążamy na wieczorny prom. Tym razem płyniemy do Prembroke.
Dzień 21.
Śniadanie, przepakowanie I ruszamy na wschód. Czas mija, docieramy w okolice Bristolu i głodniejemy. Przez to wpadamy na fatalny pomysł zjazdu z autostrady na stację. Wjazd na nią to zakorkowany koszmar. Jakimś cudem udaje nam się zaparkować i to nie na trawniku. Za to przedarcie się do wnętrza budynku ociera się o cud. I na tym cud się kończy, bo kolejki do każdego z barów są na co najmniej pół godziny stania. Wszędzie atmosfera pikniku. Wygląda to tak, jakby pół Belfastu zjechało się właśnie tutaj na sobotnią imprezkę. Głodni i wściekli wracamy do korka do wyjazdu.
Zagłębiamy się w regionalne drogi z każdą chwilą zbliżając się coraz bardziej do Wincanton. Jednak coś nas po drodze kopnęło i zatrzymujemy się w Haynes Motor Museum. Z zewnątrz i w holu zmieniło się w zasadzie wszystko w stosunku do naszej ostatniej bytności. Jednak zamiast zająć się samochodami, zaczynamy od baru i ciepłej przekąski. Dopiero po napełnieniu brzuchów decydujemy się po raz kolejny zwiedzić wnętrze.
A tam nie zmieniło się w zasadzie nic. Czyli dość drogie rozczarowanie i strata czasu.
Do Wincanton docieramy godzinę po zamknięciu Discworld Emporium. Mówi się trudno.
Decydujemy się zjechać nad morze, żeby przeczekać do poniedziałku. Jednak jazda po Anglii to nie to samo, co jazda po Irlandii. Jedzie się zdecydowanie wolniej, albo jakoś tak się wydaje. Fakt, że droga się dłuży.
- Daleko jeszcze do tego morza? - pyta coraz bardziej znudzony Jacek.
- Nie bardzo, jeszcze tylko kilka mil do Weymouth, a to już prawie na miejscu - nie mam serca i sumienia mówić, mu, że to prawie to kolejne kilka mil.
Udaje nam się w końcu dojechać do mostu prowadzącego na Portland. Uff, dotarliśmy.
Tuż przed mostem Jacek zjeżdża na parking nad zatoką. Dziwne by było, gdyby tego nie zrobił - w powietrzu roi się od latawców. Kiciarze tu ewidentnie królują. Teoretycznie jest tu też wypożyczalnia i sklep windsurfingowy, ale już zamknięty. To co na wodzie to wszystko jest prywatne.
Z braku lepszego pomysłu jedziemy dalej. Za mostem jest całe centrum żeglarskie, przy którym powiewają też flagi z logo i nazwami jednoznacznie kojarzącymi się z windsurfingiem. Jednak tu też wszystko już jest zamknięte. Wiemy już jednak, gdzie i jak spędzimy przynajmniej część niedzieli.
Jedziemy do Portland Bill - latarni morskiej, może z tamtej strony wyspy znajdziemy sobie jakiś przytulny kąt.
Dzień 22.
Ranek powitał nas chmurkami, ale nie zmąciło to nam nastrojów. Jest jeszcze za wcześnie, żeby jechać nad zatokę do centrum żeglugowego, wybieramy się więc na mały spacer. Z drogi wypatrzyliśmy stare dźwigi stojące na klifach, więc teraz chcemy się jakiemuś przyjrzeć bliżej. Ścieżką między polami schodzimy nad brzeg. Wyraźnie widać jak wygryziona jest wyspa. A gigantyczne drewniane ramiona są już unieruchomione. Łańcuchy i koła zębate pokryte warstwą rdzy. Możemy się tylko domyślać, jak dekady, a może wieki temu przy ich pomocy spuszczano kamienne bloki na pokład czekającego na dole statku. Słynny kamień z Portland. Wciąż wydobywany, jednak już nie na klifach i zupełnie innymi metodami.
Podjeżdżamy do wypożyczalni i zaczyna się dyskusja na temat warunków, Jacka umiejętności i możliwości sprzętowych. Na początku nie jest łatwo, bo instruktor nie zna Jacka, więc nie chce dać mu większego żagla, bojąc się, że sobie nie poradzi. Obaj panowie prawie się na siebie obrażają, a przynajmniej takie sprawiają wrażenie. Ja tu tylko robię za tłumacza i zastanawiam się, w jakiej nagle bajce się znalazłam. W końcu postanawiam się wtrącić. Proponuję, żeby Jacek wziął ten mniejszy żagiel, a jeśli będzie mu za mało, a instruktor zobaczy, że Jacek daje sobie radę, to wymieni żagiel na większy. Obaj panowie zgadzają się na takie rozwiązanie. W efekcie Jacek wskakuje w piankę, dostaje sprzęt i leci na wodę. Ja mam wolne.
Chyba mu jednak ten żagiel pasuje, bo przez dwie godziny w ogóle nie schodzi z wody. Widać też, że jego umiejętności są docenione, bo zauważyłam, że instruktor pokazuje Jackowi kciuk w górę. Po tych dwóch godzinach w końcu spływa, ale tylko z powodu słabnącego wiatru. Ledwie schodzi na ląd, zaczyna lać. Ja już jestem bardzo głodna, a sama nie mam jak kupić sobie obiadu (nie mam gotówki, a jedno moje danie jest poniżej minimalnej kwoty, od jakiej można płacić kartą). Namawiam więc Jacka na przerwę.
Zdaje sprzęt, żeby na darmo mu się dalej czas nie liczył i idziemy do baru.
Po obiedzie wracamy na brzeg. Jacek dogadał się z jakimś windsurferem Lintonem i teraz będzie pływał na jego kosmicznym sprzęcie. Kiedyś widzieliśmy gdzieś w Internecie taką deskę z dziwnymi statecznikami, które wynoszą ją całkowicie ponad powierzchnię jak wodolot. Jednak okazuje się, że to nie takie proste. Inny kształt i zachowanie deski, do tego spychający na molo wiatr skutecznie utrudniają zabawę. Jacek się jednak nie poddaje, a Linton jest niezwykle cierpliwy i daje Jackowi próbować raz za razem. W zamian robimy mu zdjęcia jak sam pływa, a raczej lata ponad powierzchnią. Wymieniamy się adresami mailowymi, będziemy po powrocie wysyłać mu zdjęcia.
W końcu jednak czas zakończyć zabawę. Zaczyna się robić już dość późne popołudnie. Wszyscy się generalnie zbierają. Z braku lepszego pomysłu wracamy pod Portland Bill i tym razem idziemy na dłuższy spacer klifami, bo wreszcie słońce nam fajnie oświetla krajobraz.
Dzień 23.
Od rana świeci słońce na bezchmurnym niebie i nie wieje. Czyli nici z pływania. W całej Irlandii wiało, ale nie było na czym pływać. Tu jest sprzęt, ale brakło wiatru. Ironia losu.
Tak, czy inaczej idziemy na spacer klifami, a potem jedziemy do centrum żeglarskiego. Na miejscu nie mają dobrych wiadomości - prognoza jest nieubłagana - brak wiatru. Jacek podejmuje decyzję - jedziemy.
Wracamy do Wincanton. Z bijącym mocno sercem przekraczam próg sklepu. Jesteśmy jedynymi klientami, więc z obsługą możemy sobie spokojnie porozmawiać i zrobić kilka zdjęć.
Bardzo fajnie nam się rozmawia. O książkach, o tłumaczeniu, o autorze, o fanach. Mogłabym tam siedzieć cały dzień, ale tak się nie da. Na do widzenia dowiadujemy się o pewnym miejscu kilka przecznic dalej, gdzie uliczki noszą nazwy zapożyczone z książek. Idziemy tam więc, dzierżąc w dłoniach torby z zakupami, by zrobić pamiątkowe zdjęcia tabliczkom.
Nie chce nam się wracać na autostradę, jedziemy więc przez Salisbury i Brighton. Zresztą wpadamy na taki chytry plan, by w Salisbury zrobić sobie mały przystanek, bo starówka bardzo nam zapadła w pamięć po poprzedniej wizycie.
Ciemno już jest, ale ciągniemy niestrudzenie do Dover. Nie mamy tu już nic więcej do roboty, więc możemy od razu wsiadać na prom.
Dzień 24.
O 3:30 miejscowego, czyli naszego czasu lądujemy w Calaise. Do miasta wjeżdżamy na oparach i błądzimy pustymi ulicami szukając stacji paliw, bo wiemy, że na autostradzie nie ma żadnej przez wiele kilometrów. W końcu znajdujemy jakąś. Oczywiście wszystko pozamykane, ale od czegóż są automaty? Wystarczy tylko karta kredytowa i można tankować. Z pełnym bakiem wyjeżdżamy na autostradę, Jacek nie chce spać, woli jechać. Zdrzemnął się czekając na terminalu w Dover i potem na promie.
Wieczorem przekraczamy polską granicę. Nie zatrzymujemy się, aż przed czwartą rano docieramy do domu.
|