Termin: kwiecień/maj 2012r.
Tym razem przedstawiamy dziennik ze specjalnej podróży Fiatem FREEMONT - zorganizowanej przy współpracy AutoŚwiata 4x4 wyprawy przez Turcję do Gruzji.
26.04.2012 - czwartek
Godz. 8:00 pakujemy rzeczy do samochodu, upychając drobiazgi w poręcznych schowkach rozlokowanych w różnych częściach samochodu - mapy i przewodnik pod siedzeniem pasażera z przodu, czajnik elektryczny i ładowarki do sprzętu w podłodze z tyłu. Wyruszamy z domu pełni nadziei na szybkie pokonanie trasy przelotowej i dotarcie do pierwszego celu w Turcji.
Niestety już tuż za progiem zaczynają się problemy - koszmarne korki hamują nasz zapał i tempo jazdy. Rosnące opóźnienie tylko nas denerwuje. Wszystkich łącznie z fiatem, którego silnik pomrukuje i rwie się do szybszej jazdy.
W końcu wybija 13:00 i docieramy do przejścia Zwardoń - Skalite.
Początek Słowacji to kolejne roboty drogowe i korki, ale od Żyliny tniemy autostradą nadrabiając nieco opóźnienie. Przydaje się tempomat ustawiony na 130 km/h i dający odpocząć nogom, które nie muszą ustawicznie kontrolować pedałów, a auto toczy się gładko prawie pustą drogą.
Dzięki temu o 16:10 jesteśmy na granicy węgierskiej. I znów jednominutowy postój na zakup winietki i dalej w drogę.
20:20 - docieramy do granicy serbskiej. Nie ma jeszcze sezonu, wiec przejeżdżamy bez kolejki i bez problemów. Tylko urzędnicy zerkają ciekawie na samochód. Wyraźnie odcinające się od czerni lakieru naklejki i kształt samochodu przyciągają wzrok.
27.04.2012 - piątek
3:25 - obudziłam się przy wjeździe na granicę bułgarską. Podróż trwała całą noc.
Policja stoi tu gęsto i jak widać, mają co robić. A poszaleć z prędkością i tak się nie da, bo stan dróg nie pozwala. I znów przydaje się tempomat - tym razem położona na podłodze stopa nie kusi do niepotrzebnego wciskania pedału gazu ponad wymagane 50-60 km/h.
10:30 (czasu miejscowego, czyli wg naszego 9:30) wjeżdżamy na granicę turecką. Tu panuje biurokracja i zaczyna się bieganie po terminalu. Wiecznie przy kolejnym okienku brakuje jakiejś pieczątki, po którą trzeba skoczyć kilka rzędów w bok. Taki już ich urok.
Z samochodem nie ma większych problemów, bardzo pomaga pismo sporządzone w języku tureckim. Kilka chwil i już mam fiata wpisanego do paszportu. Teraz tylko muszę zadbać, by bez niego nie opuszczać Turcji.
Na początku autostrada jest pusta. Tylko my i czasem jakieś coś. Jednak im bliżej Stambułu, tym robi się tłoczniej. Mijamy metropolię nie zjeżdżając z obwodnicy, przecinamy Bosfor i już jesteśmy w Azji. Witaj Freemoncie na nowym kontynencie!
Popołudniem zjeżdżamy z autostrady obok Bolu i szukamy drogi do Parku Narodowego Siedmiu Jezior, położonego zaledwie 42 km od miasta. Błądzimy szutrówkami, bo po pierwszym znaku bardzo długo nie było kolejnych i każdy rozjazd był dla nas zagadką. Na szczęście Turcy są chętni do pomocy i w końcu znajdujemy właściwą drogę - szeroką szutrówkę, ale krętą, pełną dziur, która wspina się na zbocza. Amortyzatory idealnie wygłuszają wstrząsy na nierównościach, siedzimy sobie na wygodnych fotelach jak paniska i jedziemy środkiem drogi.
Właśnie napotkaliśmy na drodze niespodziankę - leżące w poprzek drogi powalone drzewo. Tylko na samym skaju z prawej strony udaje się przejechać. Jedna opona w połowie wisi nad pięknie i stromo opadającym zboczem, druga przedziera się przez czubek iglaka. Na szczęście fiat mieści się i tylko trochę ociera burtami o gałęzie.
Jedziemy dalej i wyżej. Robi się chłodniej, dokoła coraz więcej śniegu. Nie patrzę na zegarek, tracę rachubę czasu. Wydaje nam się, że jedziemy już całe wieki, a okazuje się, że dotarliśmy dopiero do połowy drogi. Dajemy sobie więc spokój z przystankami na zdjęcia, bo chcemy przez zmrokiem dotrzeć do jezior i znaleźć jakieś miejsce na nocleg.
I w końcu docieramy o zmroku na kamping przy jednym z siedmiu jezior. Strażnik parkowy pokazuje nam w ciemności, gdzie bezpiecznie postawić samochód i rozbić namiot.
28.04.2012 - sobota
W świetle dnia widać, że część kampingu i cały jego parking są pod wodą, a w pobliżu stoi kilka namiotów. Czyli poza nami są i inni, którzy cenią sobie rande vous z naturą bez świadków w postaci dzikich tłumów turystów. Przy namiotach stoją samochody terenowe, czyli znów znak, że to nasze bratnie dusze.
Przy śniadaniu pojawia się pan strażnik, by w świetle załatwić formalności związane z noclegiem. Wspólnie po kawałku wypełniamy kwitek, bo dyktowanie sobie, przy braku znajomości języka, pewnych rzeczy mija się z celem.
Po śniadaniu i obowiązkowej papirologii idziemy zapoznać się z jeziorkami.
Część z nich wygląda jak oczka wodne, a wszystkie siedem rozrzucone jest wzdłuż wijącego się szlaku, na różnych wysokościach. Powstały one w wyniku osunięcia się ziemi, gdy zagłębienia wypełniły bijące z ziemi wody, a dodatkowo zasila je przepływający przez ten teren strumień.
Jest wiosna i chociaż dokoła pełno świeżej zieleni, to widać, że do pełnego rozkwitu jeszcze trochę pozostało. Wyobrażamy sobie, jak bajecznie to miejsce musi wyglądać w ciepły, słoneczny jesienny dzień, gdy w nieruchomej wodzie odbija się cała gama kolorowych liści.
Czas jednak na dalszą podróż i powrót - przynajmniej chwilowy - do cywilizacji. Zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy przez mikroskopijne wioski, na które składają się czasem raptem trzy domostwa, mijamy kopalnie kruszyw. Tylko one burzą sielskość mijanej okolicy.
Popołudniu nabieramy ochoty na piknik i zjeżdżamy nad rzekę. Słońce praży jak w środku lata.
Piknik zamienił się w próbę wody i to bardzo dosłownie. Dla efektownych zdjęć samochód został ostrożnie wprowadzony na płyciznę. I niestety tam już został. Zdradliwy brzeg z drobnych kamieni okazał się zbyt grząski i koła nie mogły już złapać przyczepności, by samodzielnie się wydostać. Nie pomagało podkopywane, bujanie, pchanie, pomocne ręce. Zagrzebał się i już.
Trzeba było wezwać na odsiecz traktor, który znalazł się bardzo szybko. I trzeba przyznać, że sprawił się znakomicie, bo zagrzebane nosem auto wyciągnął delikatnie, nie uszkadzając żadnego elementu.
Pożegnaliśmy się z uczynnymi rolnikami uściskami dłoni i przyjaznymi kiwnięciami. Język migowy i tu musiał wystarczyć.
Żądni kolejnych przygód, choć może nie aż tak ekstremalnych, ruszamy dalej. Zmierzamy w kierunku Safranbolu, nie szczędząc sobie po drodze przystanków i podziwiania północnej Turcji.
W pewnym momencie wypatrujemy odbijającą w bok, wspinającą się na grań szutrową drogę, która nas nęci i woła - przejedźcie się mną! Wspinamy się więc na piękną i - co ważne - czystą polanę, na której droga się kończy. A szkoda, bo to oznacza, że musimy zawrócić.
Do Safranbolu pozostał jeszcze kawałek drogi, a do zmroku znacznie mniej czasu. Trzeba gdzieś przenocować.
29.04.2012 - niedziela
Wyjeżdżamy z biwaku i wracamy na szosę. Tuż przed Safranbolu podstawiamy auto na myjkę. Kurz i błoto tak skutecznie oblepiły auto, że praktycznie nie widać napisów na bokach pojazdu. Aż wstyd takim brudasem jeździć.
W Turcji Fiat ma bardzo mocną pozycję i jest popularną marką, ale pracownicy myjni pytają co to za model, gdyż takiego jeszcze nie widzieli. Pytania o auto padają już nie pierwszy raz. Pytali na granicy, na stacjach benzynowych i pytali zwykli przechodnie na ulicach i parkingach. W tej kwestii nic się nie zmieniło do końca wyjazdu.
W Safranbolu zostawiamy auto na parkingu w cieniu. Słoneczko przyświeca, ale tam zbytnio nie powinno się nagrzewać. Wybieramy się do historycznego centrum, czyli na starówkę.
Nie powiem, żeby była ona najpiękniejsza na świecie, ale to skupisko domów osmańskich potrafi zrobić wrażenie. Wyraźnie dzielą się one na dwa zasadnicze rodzaje, czy raczej grupy - odremontowane i wymagające remontu. Te pierwsze wyglądają jak nowe, a te drugie popadają w ruinę.
Na małych uliczkach tętni życie. Stragany pełne są kolorowych, drewnianych miniatur domów, szali, orzechów, butów z ciekawymi noskami i bajecznie zdobionych drobnych metalowych i porcelanowych przedmiotów (np. czajniczków, garnków i zestawów do parzenia i picia kawy).
Sprzedawcy słodkiego lokum zapraszają do degustacji swoich delicji i wszędzie unosi się zapach przypraw, wśród których prym wiedzie drogocenny szafran.
Kończymy nasz krótki spacer po mieście i decydujemy się zrobić sami sobie niespodziankę - z znienacka ruszamy w kierunku morza.
Tym sposobem lądujemy w Amasta, gdzie robimy przy kawie małą przerwę techniczną na zgranie zdjęć z kart pamięci na laptopa.
Po małej przerwie ruszamy dalej. Teraz już nie bardzo mamy wyjście, więc musimy jechać drogą wzdłuż morza. A droga jest kręta i raz się wspina, raz ostro opada i o ile na autostradach tempomat grał pierwsze skrzypce, to w tych warunkach przydaje się ESP, które na posypanej żwirem drodze i ostrych zakrętach pomaga utrzymać zadany tor jazdy i trzyma samochód na drodze.
Tym razem słońce jeszcze nie zaszło, gdy znajdujemy sobie zaciszną i pustą zatoczkę na nocleg.
Próbujemy spać - tym razem w aucie. Przerzucamy rzeczy gdzieś na podłogę do przodu, składamy drugi rząd i mamy piękną powierzchnię do spania. Od ziemi nie ciągnie chłodem, kamienie nie przebijają się przez karimatę :
Nad głowami świeci księżyc (choć do pełni mu jeszcze daleko). Gwiazdy błyszczą jak na początku świata, gdyż nie ma w pobliżu żadnych sztucznych świateł. Otwieramy więc szyberdach by przyświecały nam do snu i tu pojawia się problem. Elektronika do pary z elektryką są z naszej decyzji niezadowolone. Zegary nie chcą zgasnąć, a system bez przerwy coś sobie mieli. Z żalem zamykamy szyberdach i auto wraz z nami grzecznie zasypia.
30.04.2012r - poniedziałek
Liczyliśmy z rana na słońce i śliczne zdjęcia naszego małego obozowiska (wieczorem było za późno, a na dodatek zachodzące słońce było po niewłaściwej stronie). Tymczasem otaczała nas mgła, która nie miała najmniejszego zamiaru się rozwiać.
Jacek próbował iść popływać, ale po zamoczeniu stwierdził, że woda jest lodowata i szybko wyszedł - nawet tu jeszcze nie pora na takie rozkosze.
Czas ucieka, a główny nasz cel, czyli Gruzja, wciąż bardzo daleko. Chcąc nie chcąc opuszczamy nasze obozowisko i ruszamy wzdłuż morza na wschód.
Droga nadal jest kręta i wciąż prowadzi przez góry. W pewnym momencie mieliśmy okazję wypróbować hamulce. Na mój okrzyk "stop!" Jacek zatrzymuje auto prawie w miejscu. Powodem tego nieoczekiwanego przystanku był przechodzący przez drogę żółw.
Zwierzak na nasz widok dostał jakiejś dodatkowej energii i pobiegł jak nie żółw. Niestety, gdy podeszliśmy zrobić mu zdjęcie, to się wystraszył i schował w skorupie. Nie pozostało nam nic innego jak zabrać go z drogi na pobocze.
Skorupę miał pękniętą, więc chyba wiele przeżył, może nawet jakieś bliskie spotkanie z samochodem.
Po przeniesieniu żółwia na bezpieczne pobocze, ten jakby z wdzięczności wynagrodził nas wyjrzeniem ze swojego pancerza, co oczywiście uwieczniliśmy na zdjęciu.
Robi się coraz cieplej (dzięki ci Fiacie za klimatyzację, zwłaszcza tak fajnie dokładnie ustawianą). Słoneczko praży, morze szumi po lewej, a droga ciągle się wije.
Po jakimś czasie zaczynają się drogi ekspresowe, tempo jazdy wzrasta. Wzrasta też jej płynność, co przekłada się na zużycie paliwa, które ku naszej radości maleje.
Postanawiamy jechać prosto do Gruzji i ciągniemy do granicy.
01.05.2012 - wtorek
Przed samą granicą musieliśmy się kilka godzin zdrzemnąć. Ma to tę zaletę, że do Gruzji wjeżdżamy za dnia.
Godzina szósta z minutami - granica i znów papierologia i pieczątkologia po stronie tureckiej.
A po stronie gruzińskiej zaskoczenie - jest nowy terminal zamiast dotychczasowego, zresztą bardzo ładny. Przy odprawie pojawia się jednak mały problem z samochodem. Panowie strażnicy nie mogą zrozumieć, kto jest właścicielem pojazdu.
- Fiat Auto Poland - mówimy my
- Nas nie interesuje marka, ale właściciel pojazdu - odpowiadają
- Fiat Auto Poland Company - tłumaczymy cierpliwie
- Widzę, że fiat, nie interesuje nas marka, tylko właściciel - mamy wrażenie, że po słowie Fiat przestają słuchać.
Zabawa trwa chwilę, aż w końcu mimo protestów wysiadam z samochodu, przepycham się do okienka i pokazuję w dowodzie rejestracyjnym wpis Fiat Auto Poland SA.
- Company - mówię - Fiat Auto Poland jest właścicielem auta. Oni pożyczyli go mnie. Tu jest na to papier - wskazuję dokument z PZM.
Panowie się roześmiali
- Aaa! Wszystko jasne, nie zrozumieliśmy się wcześniej.
Jeszcze tylko zdjęcia do kamerki, pieczątki w paszporty i jedziemy.
Pytam, kto zamawiał mgłę, ale nikt nie chce się przyznać.
Ponieważ pieniądze wzięliśmy z bankomatu tuż przy przejściu, to już nie mamy co szukać w Batumi. Mgła i panująca szarość nie sprzyjają też spacerom nadmorskim. Zjeżdżamy więc w bok w kierunku Akhaltsikke. Pojedziemy w kierunku Tbilisi górską drogą.
Trasa na początku jest wyasfaltowana, więc sami nie wiemy, czy się cieszyć, czy nie. Z pewnością jedzie się szybciej, ale mniej ekscytująco.
Gdzieś po drodze wyprzedza nas bus. Dlaczego ta marszrutka na nas trąbi? - zastanawiam się.
Gdy jednak auto znalazło się przed nami zagadka została wyjaśniona - to polski bus, na polskich tablicach.
Dosłownie kilka minut później z naprzeciwka nadjeżdżają disco i Land Crusier. Ten ostatni też trąbi strasznie, mruga światłami i staje na poboczu. Co jest - pytamy sami siebie i też stajemy. Musimy ładny kawałek cofnąć, Toyota także. Gdy już wszyscy jesteśmy w komplecie, to okazuje się, że Toyota też jest na polskich tablicach. Po wyjściu z samochodów okazuje się, że to dyrektor z Fiata - cóż za spotkanie.
Wymieniamy się nowinkami, kilka fotek i informacji o dalszych planach i rozjeżdżamy się - oni do Swanetii, my w głąb Adżarii.
Asfalt nagle zniknął, a pod kołami zaroiło się od kolein i dziur. Powoli wspinamy się coraz wyżej. Fiat jedzie nadal jak po asfalcie.
Mijamy małe wioski, gdzie na kilku domach życie się kończy.
Słońce praży (wspominałam, że jak tylko wyjechaliśmy z Batumi, to się wypogodziło?)
Wieje przyjemny wiaterek, a widoki są cudowne.
W jakiejś wioseczce, której nawet nie ma na mapie, stoi szopa drewniana i archaiczne dwa dystrybutory paliwa. To stacja paliw. Zatrzymujemy się żeby zrobić zdjęcie i zaraz otacza nas gromadka mężczyzn.
Gdzieś z bocznej drogi wyjeżdża wielka stara ciężarówka, nasz Fiat stoi jej na drodze. Na migi poprosiliśmy schowanego w kabinie kierowcę, aby ustawił swoją maszynę obok naszej do zdjęcia. Nie było problemu. Gdy ta mini sesja się skończyła, to zaczęto nas zapraszać na kielicha.
Ponieważ jednak terminy na tej wyprawie są napięte i nie zależą od nas, musieliśmy grzecznie odmówić. Nie widać było, by mieli do nas o to żal.
Pojawia się coraz więcej śniegu, robi się chłodniej, ale słońce wciąż grzeje.
W końcu docieramy do położonej na wysokości 2 025 m n.p.m. przełęczy, na której czeka na nas śnieżny tunel. Trudno dokładnie stwierdzić, ale ściany sięgają chyba trzech, może czterech metrów wysokości w najwyższym punkcie.
Zabawiamy tu chwile, by zrobić nieco pamiątkowych zdjęć. To pierwsza poważna przełęcz, położona powyżej 2 tysięcy, bez asfaltu, tylko trochę odśnieżona. To wstęp i przygrywka do wielkiej przygody Fiata na gruzińskich drogach.
Po drugiej stronie przełęczy śnieg już prawie zniknął, za to przed nami pojawił się wodospad i strumień przecinający drogę i dwa motocykle, które go właśnie pokonały. Jeden z motocyklistów podobno się przewrócił, ale nic się nie stało i może jechać dalej. Woda była na tyle głęboka, by zamoczyć biedne nogi motocyklistów po kolana (motory nie przejeżdżały, ale zostały przeprowadzone), ale na tyle płytka, że Freemont też bez problemu ją pokonał.
Przed nami były jeszcze dwa lub trzy takie strumienie, ale po tym pierwszym przestały robić na nas i na samochodzie wrażenie.
Zjeżdżając w stronę cywilizacji nieco zabłądziliśmy i wjechaliśmy w nie oznakowaną wioskę z dwoma domami na krzyż. Im dalej między zabudowania, tym bardziej przeprawowa i offroadowa staje się droga. To taki mały gruziński paradoks, który nowicjusza może nieco skołować. Mężnie jednak toczymy się powoli dalej.
02.05.2012r - środa
Leniwy poranek spędzamy na spokojnym śniadaniu, odrobinie biwakowania, leżakowania ogarnięciu auta. Ponieważ wszystko się potwornie wczoraj zakurzyło, wycieramy wszystko mokrymi szmatkami, żeby dało się spokojne do niego wsiąść i by nie przynosić mu wstydu, że w brudzie go trzymamy. Przydaje się też odkurzacz, by pozbyć się naniesionych do wyłożonego welurowymi chodniczkami wnętrza żwiru, błota, jakichś starych liści.
Dziś wskakujemy na szybką szosę. Przemykamy przez kilka miast i miasteczek i zajeżdżamy do Jvari.
Nie byliśmy tu wcześniej, więc nie wiemy jaka jest droga prowadząca na górę. Okazuje się, że piękny asfalt. To nic, warto tu wjechać dla kawałka historii, jakim jest klasztor (o ile ktoś lubi tego typu atrakcje) i dla widoku, który rozciąga się z klasztornych murów. Zbiegi trzech koryt rzecznych i mieszające się kolory wody, do tego góry w tle i kościoły Mcchety na pierwszym planie robią wrażenie.
Długo tam nie zabawiliśmy, ale na pożegnanie robimy jeszcze zdjęcie z popem, który chętnie stanął koło samochodu, któremu już wcześniej się z zaciekawieniem przyglądał.
Nad ranem mamy być na lotnisku, więc popołudnie postanawiamy spędzić na odpoczynku i nawet się zdrzemnąć.
Po naradzie wybieramy brzegi Jeziora Żinwalskiego w Ananuri. Dojeżdżamy tam na piątą i zostajemy bardzo niemile zaskoczeni. Wody prawie nie ma. Jest ogromne gruzowisko, a pośrodku byłego koryta pracuje koparka. Stare, wielkie krazy wywożą gdzieś kruszec.
Nie pozostaje nam nic innego tylko piknik na kamieniach i zastanowienie się co dalej.
Kamienne dno rzuca nam wyzwanie, które Jacek podejmuje. Zjeżdżamy na dół, by przetestować Freemonta na kamiennym, zrytym przez koparki i krazy dnie, które ponadto poprzecinane jest nitkami strumieni, będących pozostałością dawnego zalewu.
03.05.2012 - czwartek
Od 3.30 koczujemy na lotnisku. Na parkingu wypatrzyliśmy kilka Pathfinderów już częściowo oklejonych.
Z lotniska po kolei wysypała się ekipa, nawet udało nam się przywitać z Przemkiem i kilkoma osobami z ekspedycji. Jednym słowem około godziny 4.30 (stan licznika 24 773 km) dołączamy do ekspedycji Auto - Świata 4x4.
Ulokowaliśmy się w pokoju, odświeżyli i poszli na mały spacer po miasteczku-cukiereczku, czyli Sighnaghi. Nic się tu nie zmieniło od naszej poprzedniej wizyty.
Na spacerze spotkaliśmy grupkę Polaków spoza wyprawy. I oni zwrócili uwagę na Fiata. Przyznaliśmy się, że to nasz i nasza ekspedycja. Jednym słowem zwraca na siebie uwagę jak Honker.
Po trzynastej udało nam się wyruszyć. Jedziemy w kierunku Vashlowani. Cały czas prujemy ile się da. Nasz Fiat został ustawiony w kolumnie jako przedostatni. Za nami jest tylko Marek z Tamar i Krzyśkiem, którzy mają pilnować tyłów.
Po drodze kilka razy zatrzymują nas zatory - olbrzymie stado owiec, tabun koni. Kolumna staje, wszyscy wysiadają, robią zdjęcia, filmują. My zresztą też. Szyberdach to świetna sprawa przez który kilka razy wystawiam głowę i pstrykam coś z góry - fajny widok i nietypowe ujęcia. Takiej zalety nie ma żaden z pozostałych samochodów wyprawy.
W Dedoplistskaro zjeżdżamy w stronę ruin twierdzy Khornabuji. Prowadzi do nich wyboista ścieżka przez las. Toczymy się powoli, żeby nie urwać zderzaka na wykrotach i w nierównych koleinach, szkoda by go było i jakby fiat wyglądał? Gałęzie zamykają nad nami tunel, aż w końcu otwierają się na zieloną, zalaną słońcem polanę. Ponad nie na szczycie skały tkwią resztki starożytnej fortecy. Wspinaczka dobra dla kozic górskich, ale dajemy radę.
Podjeżdżamy do knajpy na obiad - jest po szesnastej. Po posiłku robi się już nieco późnawo i chłodno, ale jedziemy dalej.
W pewnym momencie kolumna się zatrzymuje, a my słyszymy, że powinniśmy tu zaczekać, bo dalsza droga jest pełna dziur i dla Fiata się nie nadaje. Praktycznie w tej samej chwili z tej samej drogi wyjeżdża osobowy mercedes. Patrzymy po sobie wymownie i jedziemy dalej za wyprawą na własną odpowiedzialność.
W porównaniu do leśnego traktu prowadzącego do ruin ta droga jest płaska jak stół.
Zostajemy w tyle, żeby zrobić zdjęcia, ostatni samochód z kamerzystą na pokładzie mija nas w tumanie kurzu i zanim się obejrzeliśmy kolumna znika nam z oczu. Nie mamy pojęcia dokąd jechać. Zostaliśmy sami z fiatem wśród pól i plątaniny polnych dróg.
Później okazało się, że myśleli, że odpuściliśmy ze względu na trudną drogę - jak mogli?!
04.05.2012r - piątek
Dziś wyruszamy z ekspedycją do winnicy, gdzie chcemy zrobić kilka zdjęć i pozbierać trochę ciekawostek na temat produkcji wina.
O 10:00 z uwagi na przesunięcie wyjazdu na dwunastą zbieramy kilka chętnych osób i wyruszamy do monastyru Bodbe. To spacer tuż za miasto. W pewnym momencie droga się rozwidlała i nie mogliśmy się zdecydować, gdzie pójść. Ponieważ nie było zgody rozdzieliliśmy się. We trzy poszłyśmy w jedną drogę, a panowie z jedną panią w drugą drogę. Po chwili minął nas samochód z innymi turystami, którzy pojechali za panami.
Okazało się jednak, że to my miałyśmy rację. Klasztor był zaraz za rogiem. Obejrzałyśmy, obfotografowałyśmy i wróciły do Sighnaghi Drugiej grupy po drodze nie spotkałyśmy, ale szczęście też im sprzyjało. Samochód, który nas mijał i zabłądził zabrał ich wszystkich na stopa, a później na prośbę jednego z uczestników Przemek przysyłał po nich dwa auta i wrócili do hotelu nissanami.
Zamiast wyjazdu w południe okazało się, że czekał na nas lunch, na którym jako główne danie podano chinkali. Do tego oczywiście cała masa chleba, serów, sałatek, frykasów i innych drobiazgów. Siedzieliśmy przy stole dość długo, aż wreszcie po 14ej udało nam się wyruszyć.
Pierwszym przystankiem był dość wyjątkowy kościół Wszystkich Świętych w Gurjani. Jego wyjątkowość polega na tym, że ma dwie wieże. Podobno są tylko dwa takie kościoły - ten i drugi podobny w Grecji. Kościół powstał tu w V wieku, ale to co można zobaczyć teraz pochodzi z IX wieku. Wcześniejszy został zniszczony i kościół odbudowano i odrestaurowano.
Następny przystanek to dom Aleksandra Chawchawadze. Jest to kilka pokoi udostępnianych do zwiedzania, a sama postać jest dość ciekawa i barwna. Sam Aleksander między innymi był producentem win. Na terenie posiadłości jest olbrzymia piwnica, która teraz jest restaurowana, ale w jednym z pomieszczeń jest trochę najstarszych butelek. Najstarsze wino pochodzi z 1841 roku, a starszy od niego o kilka lat jest tylko polski miód pitny.
Dom otacza piękny park, ale nie mieliśmy czasu na dalsze zwiedzanie, gdyż czekali już na nas w winnicy Teliani Valley. Wycieczką po winnicy byliśmy nieco rozczarowani. W Gruzji wino robi się od ośmiu tysięcy lat, więc mieliśmy nadzieję poznać trochę historii, zobaczyć zabytkowe kadzie gliniane itp. A tu nic nie było, kilka słów o współczesnym procesie produkcji i kolejna biesiada.
W trakcie biesiady, po wcześniejszych e-mailowych ustaleniach z naszym opiekunem medialnym w Polsce, postanowiliśmy się pożegnać z miłym towarzystwem ekspedycji i ruszyć w dalszą drogę samotnie.
Kierujemy się na Zhinwali.
05.05.2012r - sobota
Droga, która tak ładnie wyglądała na mapie, w rzeczywistości okazała się na sporym odcinku szutrowo-dziurowa. Jechaliśmy po ciemku od dziury do dziury i często na czuja, bo na rozjazdach nie było drogowskazów. Na szczęście nie zabłądziliśmy i gdzieś koło północy dojechaliśmy do Ananuri.
Musiałam odespać, więc wstałam dopiero po ósmej. Zanim się zebraliśmy, zrobiło się wpół do dziesiątej, gdy ruszyliśmy na północ.
Rozpadało się, więc jazda niezbyt przyjemna, a na dokładkę pokonywanie przełęczy przy takiej pogodzie to mała atrakcja. Cóż jednak robić - na pogodę wpływu nie mamy.
W Nabijani zatrzymujemy się na moment. Przy drodze stoi ciekawy pomnik. Wydawało nam się, że to jakiś święty, ale zapytaliśmy w knajpce obok i okazało się, że to pomnik gruzińskiego pisarza Orbelianiego.
Następny przystanek robimy na początku wspinaczki na przełęcz. Jest tu zawsze kilka stoisk babć z drobiazgami - pamiątkami. I tym razem, mimo takiej nieszczególnej pory roku, jest ich tu parę. Mają to co zawsze - ręcznie dziergane, niezwykle barwne czapki i skarpety, futrzaste czapy górali. I całe rzędy orzeszków w winogronowym soku.
I wszystkie pamiątki są tu ręczną robotą, dziergane, szyte, rzeźbione, przygotowywane przez miejscowych mieszkańców. Tak cudownie odmienne od europejskich (czy nawet tureckich pełnych podpisanych nazwą miasta breloczków) straganów dla turystów i absolutnie nieskażone chińszczyzną. Aż człowiek daje się na coś skusić.
Ja dałam się skusić orzeszkom. Najpierw chciałam jedną laskę, potem doszła kolejna. Za nią babuszka wcisnęła do torebki trzecią i mimo moich (bardzo słabych zresztą) protestów podała mi coś, co wyglądało na cieniutko wyprawioną skórę. A okazało się być płachtą sprasowanej i odparowanej masy śliwkowej (coś a la powidła instant do podgryzania). Spróbowałam i też uległam pokusie. Z każdą dokładaną mi rzeczą uśmiech na pomarszczonej twarzy rósł i się rozszerzał.
Zachęcona swymi sukcesami zaczęła mi wkładać na głowę po kolei kolorowe czapki i rozwodzić się nad moją w nich urodą. W tym jednak przypadku pozostałam nieugięta. Czapka zdecydowanie leżała poza moim kręgiem zainteresowań jako nabytek.
W Gruzji przy zakupach pamiątek mogą człowieka spotkać różne przygody. W trakcie naszego poprzedniego pobytu Jacek przymierzył białą czapę futrzastą podsuniętą przez podobną babuszkę.
- Za mała - oddał ją po chwili.
Babcia spojrzała na niego dziwnie, wcisnęła sobie czapę na głowę i stwierdziła:
- Nie, wcale nie za mała.
I jakoś nie mogła zrozumieć, czemu jednak nie chcemy kupić nie za małej na nią czapy, a innej wyciągnąć z torby nie chciała.
Bez problemu i bez zadyszki wspinamy się na górę asfaltową, równą drogą. Dopiero pod samym szczytem, tuż przed platformą widokową zniknął asfalt, a pojawiły się wypełnione deszczówką dziury, koleiny i błoto. Za to na drodze ani śladu śniegu. Dokoła go pełno, ale nie ma śladu po śnieżnych tunelach, jak na przełęczy Goderdżi. Ale przecież Gruzińska Droga Wojenna już od setek lat jest szlakiem tranzytowym między Rosją a Gruzją. Codziennie jeździ tędy ogromna ilość samochodów.
Przynajmniej mogliśmy spokojnie bez wykopywania sobie przejazdu wjechać na platformę. Sama platforma niewiele się zmieniła, może odpadł jakiś kafelek więcej. Za to widoki są diametralnie inne niż przy naszej poprzedniej wizycie. Brakuje zieleni, a buro-brązowe zbocza pokrywają nierówne płaty śniegu. No cóż, początek maja to w końcu nie sierpień.
Przy platformie poza nami byli i inni turyści z Rosji. I nie dało się nie słyszeć fragmentów rozmów, gdy toczone są zaraz obok. Do swojego osobowego mercedesa wsiada para. I słyszę jak on mówi do swojej towarzyszki:
-
wot, eto jest jeep, eto charoszaja maszina
Rozglądam się, zerkając dyskretnie we wskazanym przez niego kierunku, o jakim samochodzie mówi, bo terenówki lubię, ale widzę tylko naszego Fiata. Nikogo i niczego więcej w pobliżu nie było.
No i tak Freemoncie zostałeś jeepem marki Fiat
Jeszcze kilka metrów w górę po błocie i jesteśmy na Przełęczy Krzyżowej - 2395 m n.p.m.
Po drugiej stronie zwały śniegu zakrywają drogę i jedyną możliwością przejazdu pozostają stare, betonowe tunele. Są nieoświetlone, ponure, zewsząd kapie woda, a pod kołami wszechobecne dziury, kałuże i błoto.
W jeden z tuneli wjechaliśmy za TIRem. Za nami kolejny TIR. A w środku tunelu utknęliśmy otoczeni nimi. Kilka kolejnych jechało z naprzeciwka. Mijanka olbrzymów nie była prosta. Na dokładkę auta się zatrzymały i TIR obok nas zaczął buksować kołami, nie mogąc ruszyć z miejsca. Tunele nie są wentylowane i po chwili ogarnął mnie strach. Klaustrofobiczne obawy połączone z wizją zatrucia spalinami - brr!
Na szczęście olbrzym złapał gdzieś przyczepność i zaczął się czołgać naprzód. Reszta też ruszyła.
Z ulgą wyjechaliśmy na światło dzienne.
Za tunelami czekała na nas magiczna kraina wody i minerałów - gruzińskie "Pamukkale". Pomarańczowa ściana wołała do nas z daleka.
Bardzo byliśmy ciekawi jak wygląda zimą, ozdobione śniegiem. Tego już jednak za dużo nie było, ale ten, co pozostał nabrał pomarańczowej barwy, która idealnie się komponuje z kolorem napisów na burcie.
Pora roku nie sprzyja bosym spacerom, więc zabawialiśmy tu króciutko. W końcu czeka na nas Tsminda Sameba i jedno z największych wyzwań tej wyprawy.
Bez dalszych przystanków zjeżdżamy w dolinę i szybko docieramy do miasteczka, które wszyscy wciąż nazywają Kazbegi, chociaż na tabliczce przy wjeździe do miasta widnieje napis Stepancminda.
Na placu z widokiem na szczyt Gergeti zaparkowaliśmy fiata. Zaraz jak spod ziemi wyrósł przy nas Wasyl, nawet nie zdążyliśmy zgasić silnika. Spytał skąd jesteśmy i po naszej odpowiedzi zaczął kartkować stary zeszyt. Każda strona zapisana była w innym języku. Znalazł jedną po polsku i wręczył nam do przeczytania.
A tu proszę - referencje. W miarę czytania coś mi zaczynało się przypominać. Toż to ten sam Wasyl, co dwa lata temu! Tak samo zamiast tłumaczyć na migi, dał nam do przeczytania tekst napisany przez jakiegoś Polaka, którego gościł.
Z uśmiechem oddaliśmy zeszyt
- Dziękujemy, ale nie zostajemy tu na noc. Jedziemy dalej.
- A monastyr wy uże widzieli? U mienia maszina - wskazał stojącą kilka metrów dalej nivę. - Wasza maszina nie podchodjaszczija.
Jak to nasza maszyna nie jest odpowiednia do wjazdu na górę?! No przecież po to tu przyjechaliśmy!
Jeszcze raz grzecznie podziękowaliśmy i wyruszyliśmy w miasteczko celem skonsumowania jakiegoś obiadu lub ewentualnie zakupu produktów spożywczych przed wjazdem na górę.
Nie dane nam było jednak nic zjeść jeszcze przez kilka godzin. Bo oto śmignął nam przed nosami znany już Land Rover, a za nim podążała Toyota, która na nasz widok się zatrzymała.
I tym oto sposobem, w doborowym towarzystwie, wjechaliśmy wspólnie na nierówną drogę, prowadzącą początkowo między ciasno zabudowanymi domami. Mimo, że to wciąż zamieszkana wioska, to droga bardziej przypominała zupełnie bezdroże. Szeroki, ale bardzo nierówny, zryty licznymi oponami szlak wspina się na wcale nie tak wielkie wzgórze Gergeti. Samochody z niskim zawieszeniem nie mają tu co robić, te tylko lekko podniesione muszą bardzo uważać.
Po drodze czekają nas mijanki, a jedna z nich jest szczególna - marszrutka się wycofuje, a to prawdziwa rzadkość. Nie posłuchali Wasyla, że to nieodpowiednie auto, to teraz muszą kombinować z jazdą na wstecznym.
Jadąca przed nami Toyota niespodziewanie zwalnia i zatrzymuje się, zmuszając nas do tego samego. Z Toyoty wyhyla się głowa:
- Pociągnąć was?
- Co to za obraźliwy pomysł! Wjedziemy sami.
Pod górę ruszyć nie jest łatwo, ale lekkiej pomocy dostarcza system Hill Holder, który przez krótki moment potrzebny do przełożenia nogi z hamulca na gaz przytrzymuje Freemonta przed stoczeniem się do tyłu. Jackowi udaje się ruszyć z miejsca i powoli, ostrożnie, ale skutecznie wdrapujemy się na szczyt.
Stoimy na szczycie Gergeti, u stóp słynnego monastyru Tsminda Sameba. Radość i duma nas rozpiera, zupełnie jak kilka lat wcześniej, kiedy pokonaliśmy samochodem nasz pierwszy bród na islandzkiej rzece. Freemont nie dał sobie w kaszę dmuchać i zdał celująco jeden z najcięższych gruzińskich egzaminów, a plusem niech będzie fakt, że nic po drodze nie zostało uszkodzone.
Po krótkim pobycie (zwiedzanie kościoła mocno utrudnione, bo odprawia się jakaś uroczystość, a przeszkadzać nie wypada) na górze, wracamy na dół. Tu się rozdzielamy z naszymi towarzyszami - oni wracają do Zhinvali, my chcemy jeszcze raz przejechać Wąwóz Darialski.
Mamy z Wąwozu piękne wspomnienia i już się cieszyliśmy na jego widok. A tu spotkała nas przykra niespodzianka - wąwóz zamieniony został w wielki plac budowy. Powstaje tu elektrownia wodna.
Chcemy jeszcze przed zmrokiem dotrzeć w okolice Ananuri lub Zhinwali, skąd rano ruszamy do Shatili.
06.05.2012 - niedziela
Godzina 8:00 wyruszamy w drogę. Jak dobrze się postaramy, to na noc wrócimy na Gruzińską Drogę Wojenną.
W Zhinvali dogania nas Toyota, ale nie jedziemy razem, pozdrawiamy się tylko i każdy kula się swoim tempem. Zresztą doganiamy ich kawałek dalej, gdzie przystanęli na późne śniadanie. I tym razem oni zostają, my jedziemy dalej.
Po drodze napotykamy chyba ze cztery stada owiec pędzone na pastwiska. Musimy się przez nie przebijać. Ale nie możemy się też powstrzymać od zdjęć i filmowania. A Fiat najwyraźniej podoba się nie tylko ludziom, ale i owieczkom, bo co druga przechodząc obok usiłuje przytulić brudno-białe runo do burt i zderzaków.
Dość daleko prowadzi droga asfaltowa i znośna szutrówka. Dopiero dalej w górach zaczyna się ostrzejsza jazda Gdzieś po drodze Toyota nas wyprzedza. My jedziemy sobie powoli, co jakiś czas robiąc przystanek na zdjęcie.
Po pokonaniu Goredżi, Przełęczy Krzyżowej i zdobyciu Gergetii, zaprawieni w boju bez większych problemów wdrapujemy się na przełęcz. Po tej stronie droga jest znośna, ale z tego co pamiętam, po drugiej stronie będzie ciężej.
Na przełęczy czekają na nas. Kilka zdjęć, parę słów i jedziemy. Tym razem my w środku - filmowani przez oba samochody. My też filmujemy. Jacek stara się jechać najłagodniej, a ja wychylam się przez szyberdach i zamierzam filmować nasz przejazd i obu towarzyszy.
W końcu się rozdzielamy. Nasze tempo jazdy jest zdecydowanie mniejsze, nie będziemy ich hamować.
Do Shatili docieramy około 14ej z minutami. Oni już się zbierają do powrotu, a z pochmurnego nieba pada deszcz. Ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ruszamy między kamienne zabudowania.
I tu nic się nie zmieniło, może poza paroma drewnianymi schodami, które już przestały nadawać się do użytku. Nie bardzo widać, żeby tu były prowadzone jakieś prace - a szkoda.
Gdzieś w połowie spaceru przestaje padać i wychodzi słońce. Znów stwierdzamy, że wioska lepiej się prezentuje bez słońca - wydaje się wtedy groźniejsza.
O 16:00 ruszamy w powrotną drogę. Tym razem zdecydowanie unikamy przystanków, żeby przed zmrokiem dotrzeć do celu. Na dokładkę znów się rozpadało i to tak, że ciężko wyjechać z Shatili.
Największym wyzwaniem jest wdrapywanie się od tej strony na przełęcz. Droga jest wąska, w deszczu jeszcze się odchudza i do tego spływa błotem, po których koła ślizgają się, a elektroniczne systemy wspomagające jazdę na cywilizowanym asfalcie tracą swą wirtualną głowę. Większe nachylenie drogi i problem gotowy. Groźnie się zrobiło, gdy z nieba lały się strumienie wody, a jazda bardziej przypominała podróż górską kolejką niż ostrożną i rozważną wspinaczkę. Tyle, że nasza siedmioosobowa górska kolejka, bo tyle osób może pomieścić Freemont, próbowała z szaloną prędkością wjechać pod górę. Ola spytała cicho, czy zmieniłem nazwisko na Kubica.
- Nie zmieniłem, ale jakoś musimy się dostać na szczyt - odparłem wcale nie zwalniając na kolejnych rozmiękłych, pokrytych śliskim błotem zakrętach.
Pomimo wysiłków za pierwszym razem się nie udało, błoto wciągnęło nas tuż przed przełęczą. A tą drogą nic o tej porze nie jeździ. Na pomoc więc nie mamy co liczyć. Póki co, i jak na górską kolejkę przystało, pozostało nam tylko stoczyć się tyłem na dół. Tym razem bardzo pomalutku i ostrożnie. Z jednej strony rozmyty skraj osuwiska, a z drugiej pionowa ściana ze śniegu i błota skutecznie przemawiała do wyobraźni. Drugi podjazd, wyłączone ESP, nie ma żartów, rozpędzamy Fiata i prujemy w górę.
Powtarzamy półgłosem naszą chwilową mantrę "jedź, jedź Fiaciku, jedź
." I Fiacik jedzie. Pomagam mu trochę obierając inny tor jazdy, łapiemy trochę przyczepności na mniej rozjeżdżonym samym skraju urwiska.
Tym razem się udało. To była szalona jazda pod górę, ale wtoczyliśmy się na przełęcz. Dalej jest z górki, więc powinno być łatwiej.
Zjazd z przełęczy po takiej wspinaczce to już bułka z masłem, chociaż nie tak do końca. Na rozmytej nawierzchni auto czasami ma własne zdanie na temat kierunku jazdy. Jednak koniec końców udaje nam się dotrzeć do cywilizacji i to w cztery godziny (wliczając przedłużoną wspinaczkę na przełęcz).
07.05.2012 - poniedziałek
Od rana, a raczej od nocy leje. To nie wróży nic dobrego, bo co robić w deszczu?
Dość późno dziś się zbieramy, ale decydujemy się zrealizować kolejne punkty założonego programu i pojechać do Gorii, do Muzeum Stalina.
Muzeum wyjątkowo jak na Gruzję nie jest tanie, a wstęp do salonki jest osobno płatny. Jak wszystko w Gruzji i muzeum się zmienia. Już nie będzie Stalina, ale stalinizmu - ku przestrodze kolejnych pokoleń, a nie ku chwale dyktatora.
Po wyjściu z muzeum usiedliśmy w knajpce, by zjeść drugie śniadanie i nadrobić zaległości w notowaniu uwag z podróży w Dzienniku. Potem jeszcze mały spacer, drobne zakupy i wracamy do samochodu.
Tuż przy muzeum i parkingu jest mała piekarnia. Zapach pieczonego chleba drażni nozdrza i choćby nie wiem jak pełny był żołądek to ślina sama napływa do ust. Tu postanowiliśmy kupić chleb. Gdy tylko zajrzeliśmy do wnętrza, to od razu wiedzieliśmy, że spróbujemy sfotografować, apotem opisać jak oni to robią. Grzecznie spytaliśmy, czy możemy zrobić zdjęcia. Pani zaprosiła nas do środka.
Jeszcze nie widzieliśmy takiego sposobu wypieku chleba. Uformowane ręcznie ciasto piekarz przykleja do ścian pieca. Piec to murowana beczka w podłodze, na dnie której pali się ogień. Coś niesamowitego - po chwili wszyscy pozowali do zdjęć.
Na odchodnym daliśmy im naszą wizytówkę i wyjaśniliśmy, że tam na tej stronie zobaczą swoje zdjęcia - bardzo się ucieszyli.
Ruszamy dalej w stronę Borjomi. Tam zdecydujemy, którą drogą dalej - czy na skróty przez góry, czy asfaltem na około.
Jedziemy wzdłuż rzeki Mtkvari i w pewnym momencie spostrzegamy rybaka, który łowi siecią na drągu ryby. Podobną technikę widzieliśmy jak dotąd tylko w Finlandii.
Starszy pan nie ma nie przeciwko, żeby nam pokazać jak to się robi. Ale najpierw musi naprawić sieć. Zajmuje mu to chwilkę, po czym wstaje, zawiesza na szyi plastikowe wiaderko, do którego wrzuca swój łup i idziemy nad rzekę.
Po chwili Jacek też próbuje, ale chyba swoim entuzjazmem wystraszył rybaka, bo ten aż chwycił go za kurtkę, żeby nie wleciał do wody w wartki nurt.
W Borjomi to pogoda tak naprawdę dokonała za nas wyboru dalszej drogi. Rozpadało się tak, że nie ma sensu jechać przez góry. Freemont już swoje najtrudniejsze testy przeszedł i sprawdził się znakomicie na Gruzińskiej Drodze Wojennej i na szlaku do Shatili. Wiemy, że daje radę wspiąć się w koleinach i błocie.
Skryte w chmurach szczyty i widoczne z dali strugi deszczu zapowiadają kompletny brak możliwości podziwiania krajobrazów, na tle których mógłby pozować Fiat. Oznacza to jedno - jedziemy dalej szosą.
Za to skręcamy zjeżdżamy 1 km od trasy do Zielonego Monastyru. Droga prowadzi przez las i chyba już wiemy skąd się wzięła nazwa świątyni. Niestety deszcz nas dogania i w jego strugach szybko pokonujemy te parę metrów od parkingu do kościoła. To prosta budowla bez wieży, obok stoi wysoka, odosobniona dzwonnica.
W przedsionku ściany i sufit zdobią kolorowe freski, wnętrze jest za to kamienno-surowe. Zdobione lampki świecą maleńkimi płomyczkami, zawieszone przed świętym obrazami nie rozświetlają panującego tu mroku.
Cały czas jedziemy wzdłuż rzeki. Dookoła zmieniające się krajobrazy. Aż w końcu postanawiamy zjechać nad brzeg Mkvari i rozbić obozowisko. Trzeba zgrać z kart do laptopa zdjęcia i napisać parę słów, póki cokolwiek pamiętamy. Na szczęście Freemont jest niby mini-kamper i nie musimy wysiadać, ale odpowiednio aranżując wnętrze kładziemy oparcia części siedzeń i mamy gotowy stół.
08.05.2012 - wtorek
Zaczynamy dziś od ruin twierdzy Khvertisi posadowionej na szczycie skały przy wjeździe do wioski. Mała wspinaczka i spacer pomiędzy między potężnymi murami i ruszamy na podbój skalnych miast.
Na drodze z rzadka pojawia się jakiś inny samochód. Jakby specjalnie złośliwie najczęściej, gdy stajemy na zakręcie, żeby zrobić zdjęcia.
Tak docieramy do krainy kamiennych miast. W prawie każdym zboczu widać wykute ludzką ręką otwory. W tej okolicy są dwa udostępnione do zwiedzania kompleksy.
Pierwszym z nich jest Vanis Kvabebi. Już z daleka widać, że czeka nas znowu niezła wspinaczka. A dookoła żywego ducha, jeśli nie liczyć ćwierkających, gwiżdżących ptaków.
Zwiedzamy wykute w skale komnaty nie niepokojeni przez nikogo, ale też przez nikogo nie oprowadzani.
Niedaleko znajduje się kolejne, najbardziej znane miasto skalne Gruzji - Vardzia.
Wracamy do głównej (lokalnej) drogi i kierujemy się na Ninotsminda, z którego odbijamy w stronę Tbilisi. Po co takie koło? Przy tej drodze znajdują się dwa podobno malownicze jeziora górskie, których nie można pominąć.
W Ninotsminda robimy przerwę i przystanek na małe co-nie-co. Ledwo zaparkowaliśmy, podszedł do nas jakiś człowiek i zapytał o Fiata. Zaintrygował go niespotykany kształt i oczywiście napisy na bokach. Pogadaliśmy, popodziwiał, aż się rozeszliśmy każdy w swoją stronę.
W końcu ruszyliśmy na poszukiwanie knajpy. Nie znaleźliśmy jej, ale napotkaliśmy na naszej drodze taki maleńki sklepik. Przez okno zobaczyliśmy wypieki i zachęceni przez zapach weszliśmy. W małym pomieszczeniu kilka osób czekało na swoje zamówienia, mężczyzna za ladą układał na naleśniku składniki, a kobieta krzątała się dokoła.
Wzięliśmy po jednym ziemniaczanym paluchu i poszli dalej. Ponieważ jednak, przekąska była pyszna, ale i mała, wróciliśmy po więcej. Tym razem jednak poprosiliśmy o te ichniejsze kebaby w naleśnikach.
Właściciele najwyraźniej ucieszyli się na nasz widok. Gdy składniki (zdecydowanie za dużo pietruszki jak dla mnie) lądowały na cieście, zaczęliśmy rozmawiać.
Okazało się, że pan bardzo lubi Sienkiewicza, z Zbyszko to jego ulubiony bohater. A z nowszej literatury i innego rodzaju bardzo lubi czytać Lema. My nie mogliśmy się zrewanżować podobnymi informacjami, bo niestety nie znamy żadnego gruzińskiego pisarza.
Na pożegnanie zrobiliśmy zdjęcie, zostawiliśmy wizytówkę i zostaliśmy na lato zaproszeni nad Paravani, gdzie państwo przenoszą swój biznes.
Chociaż w kwestii drogowskazów naprawdę wiele się zmieniło, to jednak jeszcze daleko do ideału.
Gdzieś w Ninotsminda jest nasz rozjazd. Na pytanie o kierunek policjant wskazał właściwy. No to tam pojechaliśmy. Nie wspomniał jednak, że na najbliższym skrzyżowaniu trzeba było skręcić, a drogowskazu przy drodze nie było. Pojechaliśmy wiec w stronę armeńskiej granicy.
Gdy tylko zorientowaliśmy się, że jedziemy w niewłaściwą stronę zawróciliśmy i już bez problemu i pytania znaleźliśmy właściwy szlak.
Oba, położone blisko siebie jeziorka może i są urocze i malownicze, ale z całą pewnością nie przy takiej pogodzie. To bezchmurne niebo i słońce muszą ten urok wydobyć. A tu dziś, jak na złość, całe niebo zasnute chmurami, które skrywają także szczyty, do tego bez przerwy pada i siąpi.
W związku z tym nie zatrzymujemy się tu na dłużej, tylko jedziemy dalej. Jedyną atrakcją, która mogła nas jeszcze na moment zastopować, okazały się drapieżne ptaki - nie jestem pewna, co to za gatunek, trzeba będzie gdzieś później sprawdzić.
Gruzini są mistrzami recyklingu. Ze starych karoserii robią płoty, a z wagonu kolejowego potrafią zrobić przerzucony nad rzeką most.
Droga przez góry tym razem okazała się w całości wyasfaltowana, przez co dość późnym popołudniem już mijaliśmy Tbilisi.
09.05.2012 - środa
Obudzeni o świcie przez świergot ptaków postanawiamy w akcie zemsty na nie zapolować. Oczywiście z aparatem fotograficznym w dłoni. A zaraz po tym bezkrwawym safari wjeżdżamy na półpustynne stepy David Gareji.
Stepy na wiosnę zielenią się i kwitną. Łagodnie pofalowane wzgórza pokryte zielonym dywanem, przypominającym z oddali angielski trawnik. To widok kojący oczy i duszę.
Bardzo dobrze utrzymaną szutrówką docieramy do monastyru David Gareji. Najbardziej znanego i najliczniej odwiedzanego spośród tych kilku skalnych monastyrów rozlokowanych na stepach.
Tym razem trafiamy na kilku indywidualnych zwiedzających i ze dwie wycieczki. Przez ten tłumek i powodowany przez niego gwar znika gdzieś urok i podniosły nastrój pustynnej świątyni.
Pijany w sztok Gruzin, z papierosem w ustach wchodzi do kościoła. Ale jego stan i papieros nie przeszkadzają mu odprawić wymaganej ceremonii. Z jednej strony robi śmichy-chichy, ale z drugiej całuje święty obrazek.
Odwlekamy wyjazd z David Gareji jak tylko się da. Bo zostało nam już tylko Tbilisi, duże miasto, pełne gwaru, ruchu.
Chcemy jeszcze uzupełnić zapasy, więc zatrzymujemy się w jakiejś miejscowości po drodze przy stoisku z serem. Próbujemy kilka rodzajów, aż wybieramy jeden.
Obok jest piekarnia, więc jeszcze kupujemy chleb. Ale panie piekarki szykują następne chlebki i przyklejają do ścian pieca.
Po kilku słowach jesteśmy już wewnątrz piekarni i możemy zajrzeć w każdy kąt.
Ślicznie sobie nawzajem dziękujemy i wychodzimy. Po drodze jeszcze raz zatrzymujemy się przy pani z serami.
Tak przyjaznych ludzi, szczerych i gościnnych niegdzie indziej chyba nie spotkaliśmy.
Środki transportu w Gruzji nie przestają nas zadziwiać. Po drodze mijaliśmy się z "furmanką" zrobioną z tylnej połówki jakiegoś samochodu. I taką dwukółkę ciągnął żwawo konik.
W końcu docieramy do Tbilisi. Mamy do wyznaczonego na 21:00 spotkania jeszcze trochę czasu. Zaczynamy od zlokalizowania właściwej restauracji, która nazywa się Metekhis chridilshi.
Jesteśmy pierwsi, nie mamy innego wyjścia niż czekać.
Dostajemy stolik na tarasie, żebyśmy mogli poczekać na grupę, zamawiamy coś do picia.
Siedzimy więc i czekamy. Przed nami widok na rzekę i jej drugą stronę. Wprost przed naszymi oczami mamy twierdzę, do której wspinaliśmy się dwa lata temu.
|